Luther's Blues - A Tribute to Luther Allison
Gatunek: Rock i punk
Śmiało można powiedzieć, że od czasu pojawienia się Steviego Ray Vaughana, gitarowemu, elektrycznemu bluesowi zaczęto stawiać nowe wymagania.
Jego przedstawiciele musieli szybko przebierać palcami po gryfie, być diabelnie precyzyjni, a głośnymi i skomplikowanymi zagrywkami zachwycać widownię na koncertach. Obok tych cyrkowych zawodów sławę zdobywali gitarzyści o zupełnie innym stylu grania, którzy do dziś dla wielu są wzorem nie do doścignięcia, choć oni sami ścigać się z nikim nie zamierzali. W tym boskim panteonie mistrzów gatunku zasiadał nieżyjący już Luther Allison, któremu inny gitarzysta, Walter Trout, postanowił poświęcić swój album.
Walter Trout mimo że na scenie muzycznej funkcjonuje od wielu lat, nadal wydaje się dobrym przykładem współczesnego podejścia do bluesa. Jako były pracownik dwóch klasycznych, bluesowych firm, czyli John Mayall's Bluesbreakers i Canned Heat, Walter Trout wybrał drogę gitarowej krucjaty, grając mocno, ostro, szybko i oczywiście - rockowo. Wielu zarzucało mu wtórność, kwadratowe traktowanie bluesowych zagrywek i tworzenie ogłupiających aranżacji.
Z rezerwą podszedłem więc do płyty poświęconej ikonie gitarowego bluesa. Okazało się jednak, że znajduje się na niej kawał przyzwoitego grania. Trzynaście utworów, wśród których nie zabrakło "Bad Love", "Big City", i "Chicago", zostało wykonanych ostro i na rockowo, ale zarazem w dobrym guście. Zadbano o odpowiednie zróżnicowanie kompozycji, z podziałem na wolne i szybkie numery, a także w obrębie samych utworów zwrócono uwagę na urozmaicone aranżacje. Nie ma za dużo topornego wymiatania na gitarze, ale nie spodziewajmy się też wielkiej finezji - ot, Walter Trout gra swoje ogniste solówki i tradycyjnie wydziera się na pełny regulator do mikrofonu. Niektórym się taki sposób śpiewania podoba, ja jednak uważam go za dość wysiłkowy i w konsekwencji męczący słuchacza.
Fanów grania spod znaku Waltera Trouta nie brakuje. Ja nie do końca przepadam za wykonywaniem prawie wszystkiego forte, choć na płycie, w przeciwieństwie do koncertu da się to znieść. Szczególnie, że, tak jak wspomniałem wcześniej, sporo tu (jak na Trouta) zmian w dynamice i urozmaiconych aranżacji. Z bluesem ma to oczywiście niewiele wspólnego, ale miłośnicy takiego grania nie powinni się tym czuć zawiedzeni. W końcu otrzymują produkt z wysokiej półki.
Kuba Chmiel