Sleeping On Trash
Gatunek: Rock i punk
Cudowne lata przypomniały się kapeli The Wonder Years, kiedy to jeszcze Ameryka nie miała o niej pojęcia.
Zespół wyrósł na kolejnej fali zainteresowania muzyką uprawianą przez Green Day czy inny Blink-182 - pop punku pełną gębą. O ile jednak ten gatunek niezmiennie kopie tyłki za oceanem, o tyle Europa wybiórczo przytula do swojego serca niektórych jego przedstawicieli. The Wonder Years zaistnieli więc właściwie tylko w Wielkiej Brytanii i Irlandii. Czy mamy żałować, że Polska nie poznała się na tej szóstce? Raczej niespecjalnie.
Na swoich dużych płytach skład z Filadelfii nie zaskakuje niczym świeżym, więc od składanki "Sleeping On Trash" już nawet po tytule nie powinniśmy oczekiwać rewolucji. Na tym kompakcie formacja zebrała nagrania z lat 2005-2010 (wyłączają album "Get Stoked On It!"), a więc epki, splity, demówki i covery - w sumie 18 kawałków i blisko godzina grania.
To w zdecydowanej większości wesołe radiowe gitarowe granie, z bardzo niewielką ilością tematów zaskakujących. Za takie można uznać hardcore'owy ryk z początku "Mike Kennedy is a Bad Friend", który jednak rozmywa się w kawałku okazującym się być relatywnie słabym intro. Zadziwić może - na minus - przesłodka ballada "Through Two Hearts", która nie dość, że ma słabą melodię, to jeszcze nudzi przez ponad 5 minut, a to - podkreślmy - zdecydowanie więcej niż standard grupy wynosi.
The Wonder Years zdecydowanie najlepiej wychodzą… covery. Szybkie strzały "Cheap Shots, Youth Anthems" (z repertuaru Kid Dynamite) miło napędzają "Sleeping On Trash", a taki "Zip Lock" ma w sobie dużo powietrza, wzbogaconego ładną melodią. Mocną stroną tego wydawnictwa są także wersje demo piosenek znanych z debiutanckiego "Get Stoked On It!" (np. "I Fell In Love With a Ninja Master"). Ich surowizna sprawdza się zdecydowanie lepiej, niż radiowe wycyzelowanie nieobce żadnemu poppunkowemu zespołowi.
Właśnie taka "przepieszczona" jest większość albumu, stanowiąca zbiór piosenek z epek The Wonder Years, ot choćby "An Elegy For Baby Blue" - niby ładnie grzeje do przodu, ale plastikowy klawisz w tle i produkcja niczym z albumów Avril Lavigne nie pozwalają podchodzić to takiej twórczości do końca na poważnie.
Ale to właściwie uwaga do większości zespołów z tego nurtu. Na tle wyrosłej na punku radiowej masy Amerykanie nie wyróżniają się niczym szczególnym, tak więc fakt, że w Polsce nie będzie się o "Sleeping On Trash" mówiło nie powinno nikogo dziwić. Tym bardziej martwić.
Jurek Gibadło