Venomous Rat Regeneration Vendor
Gatunek: Rock i punk
Rob Zombie pozostaje sobą i nawet na milimetr nie oddala się od raz wykreowanego wizerunku, ale wciąż robi to w doskonałym stylu.
Sam nie wiem, dlaczego mam taką słabość do muzyki Roba. Jej początki sięgają jeszcze czasów przełomowego trzeciego krążka White Zombie, ale przestałem się już nad tym zastanawiać. Ważne, że jego albumy niemal w pełni wyczerpują moje zapotrzebowanie na komercyjnego, przebojowego i bardzo, bardzo amerykańskiego rocka. Rob Zombie jest bardziej amerykański niż McDonald's, co zresztą bardzo udanie podkreślił, umieszczając na nowym krążku własną wersję klasyka Grand Funk Railroad "We're An American Band". Do tego doskonale ucieleśnia, a zarazem przerysowuje komiksowo-horrorowy element kultury swojego narodu. Całość łączy się w prawdziwie wybuchową mieszankę, która prawie zawsze świetnie zdaje egzamin.
Po nieco słabszym "Educated Horses", Rob Zombie odzyskał formę na świetnym "Hellbilly Deluxe 2" i bez dwóch zdań utrzymuje ją na "Venomous Rat Regeneration Vendor". Dzieje się tak zapewne dlatego, że krążek nie przynosi absolutnie niczego nowego. Rob czuje się najlepiej na swoim poletku, na którym nie ma zresztą żadnej konkurencji, i z bezczelnym wdziękiem kopiuje wszystkie patenty, które już wcześniej zaprezentował. Począwszy od oprawy graficznej krążka, poprzez liryki, na warstwie muzycznej skończywszy. Fani powinni być zachwyceni, ponieważ otrzymują kolejną dawkę swojsko brzmiących, energetycznych hitów o tak klasycznych tytułach, jak "Teenage Nosferatu Pussy" czy "The Girl Who Loved The Monsters". Nie-fani będą narzekać i w gruncie rzeczy będą mieli do tego podstawy.
Duet kompozytorski Rob Zombie - John 5 wciąż sprawdza się doskonale. Panowie zresztą bardzo dobrze do siebie pasują, a gitarzysta ma znacznie szersze pole do popisu, niż w czasach terminowania w cyrku Mansona. Podobnie rzecz się ma w przypadku Gingera Fisha, który opuszczając w 2011 roku zespół Mansona, po spędzeniu w nim szesnastu lat, i dołączając do Roba, nie ukrywał, że chodzi mu po prostu o muzyczny rozwój. Z pewnością, swój debiut pod nowym szyldem Fish może uznać za udany.
Co ciekawe, mimo pozornej jednolitości materiału, "Venomous Rat Regeneration Vendor" (podobnie jak "Hellbilly Deluxe 2") okazuje się być całkiem zróżnicowany. Poza typowymi zombiakami, opartymi na charakterystycznym bujającym groove, okraszonymi niezbędnymi, firmowymi okrzykami "oh yeah", jak singlowy "Dead City Radio and the New Gods of Supertown", "Revelation Revolution" albo "White Trash Freaks", otrzymujemy także ciężki, wręcz marszowy "Teenage Nosferatu Pussy", w świetnym stylu otwierający płytę ("I am shadow / I am tomorrow / I am a hero with a buggy whip / I am so hazardous / My name is lazarus / I am a pirat on a / Devil ship"), instrumentalny "Theme for the Rat Vendor" utrzymany w bliskowschodnim klimacie, podszyty elektroniką "Rock and Roll (In a Black Hole)", czy galopujący koncertowy pewniak "Lucifer Rising". Zupełnie inną historią jest wspomniany cover, podobny do oryginalnej wersji, a przez to najbardziej odstający od charakterystycznego zombiego stylu, cechującego wszystkie pozostałe utwory.
Wspólnym mianownikiem "Venomous Rat Regeneration Vendor" pozostaje niezaprzeczalna chwytliwość kawałków, które wbijają się w uszy jak nóż w - niech będzie - masło. Rob Zombie tworzy komercyjną muzykę, nie uciekając się jednak na szczęście do podszytych watą cukrową refrenów czy milusich balladek. Jest za to power i odpowiedni groove. I choć żadna z kompozycji nie dorównuje tu przebojowością evergreenom w rodzaju "Dragula" czy "Superbeast", które właściwie zdefiniowały stylistykę solowej twórczości Roba, "Venomous Rat Regeneration Vendor" to po prostu bardzo dobry album. Idealny do tańca i do róż... Do tańca!
Szymon Kubicki