Joe Satriani

Unstoppable Momentum

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy Joe Satriani
Recenzje
2013-05-07
Joe Satriani - Unstoppable Momentum Joe Satriani - Unstoppable Momentum
Nasza ocena:
7 /10

Czym po 3 latach od ostatniego album może zaskoczyć Joe Satriani? Niczym? A może kolejnym eksperymentem brzmieniowym w stylu "Engines of Creation"? Na szczęście najnowsze wydawnictwo Satcha nie jest zwrotem w nieznaną muzycznie stronę, ani kompozycyjną rewolucją. Można nawet powiedzieć, że nie zaskakuje niczym, że na dobrą sprawę jest to ten sam Joe, co zawsze.

W tym miejscu przypomina mi się pytanie, jakie zadał Satrianiemu jeden z moich włoskich przyjaciół, z tamtejszej gitarowej gazety: "Joe, czy nie męczy cię nagrywanie kolejnej takiej same płyty?" No dobrze, nie jest to treść specjalnie odległa od tego, z czego Satch jest znany, czyli klasycznych rockowych instrumentalnych kompozycji, z dużą ilością bluesowych harmonii, legatowych solówek, wah wah, szarpania wajhą i sustainu. No i nieodzowny DigiTech Whammy w większości kawałków, kiedy to w solówkach Józek wzlatuje o dwie oktawy w górę. Po prostu zastosowana została znana recepta na danie pod nazwą "Joe Satriani". Może nie jest ono nazbyt wyszukane, ale zawsze dobrze smakuje większości muzycznych konsumentów.

Zauważalne jest jednak szukanie nowego, innego od "Black Swans and Wormhole Wizards" brzmienia. Poprzednia płyta była wielowarstwowa, z dużą ilością nakładanych na siebie śladów, dająca mięsisty, rockowy, wręcz oldskulowy sound. Na "Unstoppable Momentum" przyjęto zasadę "mniej, znaczy lepiej". Nie ma tu już wyszukanych miksów, nakładek, można nawet rzec, że panuje surowość brzmieniowa, jakby miała celowo stanowić przeciwwagę dla poprzedniego albumu. Słychać też, że jest to materiał nagrany na tzw. "setkę", czyli "na żywo". Do tego mamy zupełnie nowy garnitur muzyków sesyjnych, może poza Mike’m Keneallym, towarzyszącym Satrianiemu od dawna. Pojawia się więc bębniarz Vinnie Colaiuta (Zappa, Sting, Jeff Beck) i Chris Chaney na basie (Alanis Morisette, Jane’s Addiction). To jest już mała brzmieniowa rewolucja! Słuchajmy więc.

Tytułowy "Unstoppable Momentum" obiecuje rozpędzać masę muzyczną. Jednakowoż nie ma tutaj wyścigów, jest wręcz spokojny riff z lekkim przesterem, stanowiący kręgosłup całej kompozycji. Uwagę od razu zwraca bardzo intensywna praca perkusji, przechodząca w zaimprowizowane długie solo na koniec utworu. Widać, że za bębnami nastąpiły poważne zmiany osobowe. Vinnie Colaiuta, z wrodzoną sobie fusionową gracją obija bębny w sposób, wydawać by się mogło, zupełnie nieznany Joe Campitelliemu.

W "Can’t Go Back" trafiamy na proste, flangerowate akordy, oparte na równie prostej linii sekcji rytmicznej. W tle słychać dialog gitar, a nad nim szybują się mocno "z-wah-wah-mane" solówki. Tylko czasem przez słuchawki przemyka gdzieś dyskretnie Mike Keneally ze swoimi partiami klawiszy. Całość ma bardzo surowy, rockowy klimat i zdaje się pokazywać kierunek poszukiwań brzmieniowych Joe.

"Lies and Truths" zaczyna się od tajemniczego intro, niczym musicalowe budowanie klimatu. Dalej wpadamy na połamany rytm Colaiuty z hammondowymi klawiszami Mike’a Keneally’ego i szybko tłumione riffy gitary. Utwór ewoluuje w kierunku mocniejszego, kaskadowego brzmienia i szybkich solówek, z wyrównanymi rytmicznie refrenami. Końcówka należy do fortepianowego dywanu, na którym Satch rozpościera diabelnie szybką solówkę z kostką wystukującą na gryfie alfabetem Morse’a "szybciej się nie da!" Zamknięciem jest znów stłumiony riff. Krótko i bardzo na temat.

"Three Sheets to the Wind" rozpędza nieco dziwacznie brzmiące intro, jakby kataryniarskie, przechodzące bardzo szybko w typowo bluesowy pulsujący rytm z powracającym "kataryniarskim" refrenem. Nagle, w połowie utworu następuje przełamanie, stylizowane na sekcję dętą, po której, na szczęście, pojawia się typowo satchowskie solo. W zasadzie tytuł mógłby równie dobrze brzmieć: "Parada Dziwaków na Szczudłach". Jeden z krótszych i mniej ciekawych kawałków na płycie.

"I’ll put a Stone on Your Cairn" jest liryczną balladą, a może raczej interludium, z budującym romantyczny klimat klawiszowym, wielobarwnymi tłem. Bardzo króciutko, mniej niż 2 minuty, ale zrobiło się jakoś przyjemnie… Pływające dźwięki gitary wyraźnie koją zmysły po "Paradzie Dziwaków…"

W końcu przyszła kolej na promujący płytę "A Door Into Summer", który swoim tytułem, ale i radosnym riffem przywodzi na myśl "Summer Song" z albumu "The Extremist". Wracam więc szybko do przeszłości, ale nie… To zupełnie inne kawałki! Do czego więc podobne są "Drzwi do Lata"? Próżno szukać po nocy, najlepiej uznać, że jest to absolutnie wzorcowy kawałek Satrianiego i jako taki może zostać złożony w Sevres pod Paryżem, na wypadek, gdyby Mistrz zapomniał, jak ma brzmieć. Bo w tym kawałku wszystko zdaje się brzmieć, jak za dawnych lat: bębny brzmią, jakby Campitelli wrócił, Joe brzmi, jakby przeniósł się 20 lat wstecz. Tylko te kościelne organy w intro jakoś tutaj nie pasują…

"Shine on American Dreamer" uderza surowością brzmienia. W riffie nie ma miejsca na szuflady efektów, tylko proste, przesterowane brzmienie. Sekcja rytmiczna też nie ma specjalnie z wiele do roboty z jednostajnym rytmem. Tempo utworu od razu predestynuje go do odtwarzania w samochodzie, właśnie jak wspomniany wcześniej "Summer Song."

"Jumpin’ In" może się spodobać, mocny, blues rockowy charakter pierwszej części kawałka przywodzi najlepsze czasy hard rocka. Druga część zaś zaskakuje slap basem, który ustawia puls. Jakby sekcję wyjęto z siedemdziesiątych lat z repertuaru Roda Stewarta. Po czym znów wracamy do mocnych riffów. Jak w tytule, wskakujemy i wyskakujemy z różnych stylów i muzycznych czasów. Całość zamyka gwałtowna solówka z poszarpanymi tremolem ostatnimi dźwiękami.

"Jumpin’ Out" nie jest bynajmniej kontynuacją poprzedniego utworu. Stanowi raczej miejsce dla improwizacji. Mocno pulsująca sekcja co chwila zostawia pole klawiszom, gitarowej solówce, by co kilka taktów przypomnieć, że na bębnach gra nikt inny, jak Vinnie Colaiuta.

"Weight of the World" zaczyna syntezatorowe intro… Ojjj… nastrój robi się nieco jak na “Engines of Creation"… Moim zdaniem nie był to najlepszy album Satrianiego, więc niełatwo jest słuchać tego dziwnego beatu, jakby żywcem wyrwanego z popowego kawałka z lat 80-tych. Na szczęście całość jest poprzetykana rockowym riffem-uspokajaczem i dalej pulsuje już mocnym, rasowym rytmem.

Na koniec mamy "A Celebration". Tempo nadaje perkusja, która wybija rytm przyspieszonego "Let’s Twist Again" Chubby Checkera. Jednak nad tym wszystkim króluje znów banalnie prosty rckowy riff.  Tu i ówdzie wpada mocniejszy fortepianowy akord, ale nie rozpędzajmy się, bo to już koniec. A celebracja na koniec nie może trwać wiecznie, raptem niecałe 3 minuty.

Ufff… zmęczenie, nie tylko dlatego, że jest środek nocy, ale też chyba z powodu przerostu oczekiwań wobec nowego materiału po bardzo dobrej, jeśli nie genialnej płycie "Black Swans and Wormhole Wizards". Czy nowy album sprostał oczkiwanion? Moim - nie do końca. Trudno przełożyć to na konkrety, po prostu "Unstoppable Momentum" nie zapada w pamięć. Wróćmy więc do pytania mojego włoskiego kolegi: "Joe, czy nie męczy cię nagrywanie kolejnej takiej same płyty?" Na szczęście już w lipcu można je będzie zadać Satchowi na koncercie w Warszawie.

Michał Kubicki