Adam Ant Is The Blueblack Hussar In Marrying The Gunner's Daughter
Gatunek: Rock i punk
Jeśli nawet ktoś pamięta jeszcze Adama Anta, albo chociaż jego post punkową grupę Adam and the Ants, to już na pewno nie zapamięta tytułu najnowszego solowego albumu artysty.
Ciężko tu zresztą cokolwiek zapamiętać, bo poupychał w ten krążek Ant chyba wszystko co miał pod ręką, a przy okazji i to co było pod dywanem oraz za meblami. Najbardziej przytłaczające jest, że materiał trwa prawie godzinę i dziesięć minut, że jest tu aż siedemnaście utworów - zupełnie jakby każdy reprezentował jeden rok rozbratu ze sceną, bo przypomnijmy, że poprzedni album Adama, "Wonderful" pochodzi z roku 1995.
Przytłaczają również same kompozycje, bo dzieje się w nich czasem tak wiele, że ciężko się połapać; a i Ant jakby się specjalnie nie przejmował i wielokrotnie przesadza z wokalem (wyje, piszczy, egzaltuje), albo wkłada w utwór więcej dźwięków niż rzeczywiście jest to potrzebne. Prowadzi to czasem do takiego stopnia nadmiaru, że ma się wrażenie obcowania z typowo chałupniczą produkcją, gdzie wokalizy zastępują wszystko, od klawiszy, poprzez gitarowe solówki i na perkusji kończąc. Również gatunków jest tu przesyt: pop, post punk, new wave, rock, glam, elektronika... a wrzucone to jak bigos, do jednego gara bez ładu i składu.
Mimo wszystko nowa solowa płyta Anta ma też w sobie całkiem pokaźną rzeszę aspektów pozytywnych, bo i trzeba wziąć pod uwagę, że Adam to przede wszystkim sceniczny błazen, jajcarz, stary punkowiec. Gdy się natomiast już załapie o co w tym wszystkim właściwie chodzi, że to muzyczna burleska, dźwiękowa groteska i zrozumie konwencję, to od razu muzyka Adama lepiej smakuje, a cały ten przedstawiony wcześniej przesyt zyskuje uzasadnienie w swojej błazenadzie.
Nie tłumaczy to jednak faktu, że przy takiej liczbie piosenek ciężko zapamiętać którąkolwiek, i po nawet którymś z rzędu przesłuchaniu "Adam Ant Is The Blueblack Hussar...", całość wciąż pozostaje anonimowa. Nie sposób wyłapać tu rzeczywiście wartościowych rzeczy, a kilka perełek autentycznie na krążku jest: od westernowego "Cool Zombie", przez popowe w stylu Gabriela "Marrying The Gunner's Daughter", rockowe "Vince Taylor", groteskowo-punkowe "Punkyounggirl", by wreszcie zakończyć na bodaj najlepszym na płycie, balladowym i zupełnie sielskim "Cradle Your Hatred" (to taka popowa ballada zrobiona przez punkowca). Tyle, że w takim natłoku rzeczy dobre mieszają się z potworkami i wychodzi zlepek, który na dłuższą metę jest niestety niestrawny, wywołuje zgagę.
Gdyby nowy album Adama Anta skrócić o jakieś dwadzieścia minut, to okazałoby się, że ten materiał to rzeczywiście kawał świetnej muzyki, groteskowej, pozytywnej i jajcarskiej. W obecnej jednak formie czasowy przesyt prowadzi do irytacji, a ta z kolei do negacji. Dlatego też słuchanie nowego Anta w całości jest zdecydowanie niewskazane, a skakanie po płycie w poszukiwaniu "tego fajnego numeru" nie należy do najprzyjemniejszych czynności. Ale jak to mawiają kloszardzi: z każdego śmietnika idzie coś wygrzebać.
Grzegorz Bryk