Wszelkie powroty na scenę, zwłaszcza po ponad dwóch dekadach ciszy, wydają się być fałszywe i trudno oprzeć się wrażeniu, że przyświeca im tylko kasa.
W przypadku Chrome Molly, 22 letnia przerwa w karierze, i obecny nagły powrót, jawi się jako przejaw czystej głupoty, bo najprawdopodobniej NIKT nie pamięta żadnego z czterech pierwszych albumów melodyjnych metalowców z Anglii, ani tym bardziej, nikt ze słuchaczy (wnuków) nie ma zamiaru się w nie zagłębiać.
Piąty studyjny album grupy to rzecz, która może, ale zdecydowanie nie musi, przypaść do gustu fanom Ufo, The Who oraz Def Leppard. "Gunpowder Diplomacy" to nawet dość przyzwoicie nagrany i wyprodukowany krążek, który nadaje się jedynie jako tło do czynności codziennych lub do zapełnienia playlisty oldschoolowych stacji radiowych, jako "powiew świeżości" w… kostnicy. Nie sądzę jednak, aby ktokolwiek świadomie nabył ten album i cieszył swe uszy jedenastoma kompozycjami Chrome Molly.
Doceniam pracę gitar, kilka naprawdę ciekawych harmonii, czy bardzo zdolnego - ale podstarzałego już wokalistę, ale jedyne czego tej muzie brakuje, a co powinno być wyznacznikiem podobnego grania, to pazur, walnięcie, nośne refreny i powalająca melodia. Wszystko, co panowie prezentują, a czym udało im się kupić włodarzy Ear Music zostało już przemielone przez tysiące innych zespołów, nawet młodszych o te 22 lata, więc w żadnym wypadku nie widzę przyszłości dla tego kwartetu. Mogą sobie nagrywać, ale po co marnować kontrakty dla takich formacji, skoro w szeregu po cyrografy z wytwórniami czekają całe zastępy młodzieży, która pragnie odmienić nie tylko swoje życie, ale może również wpłynąć na historię muzyki?
Gorsze rzeczy wydaje tylko Frontiers Records. Tym panom stanowczo dziękujemy.
Grzegorz "Chain" Pindor