Wiele wody w Wiśle upłynęło od czasów bodaj największego przeboju grupy Madness "Our House", dla którego sławy nie bez znaczenia okazała się reklama pewnej kawy (jej smak zresztą w ciągu tych lat zdążył się trzykrotnie pogorszyć - znak czasów), w której ów utwór beztrosko sobie pobrzękiwał, zacnie przykuwając uwagę kawoszy.
W grupie też sporo na przestrzeni lat się wydarzyło. Rozpad, reaktywacja, albumy solowe członków, a i raz na kilka lat pojawia się nowa płyta sygnowana nazwą Madness. Te krążki nie robią już wprawdzie szumu i furory, jak to miało miejsce z twórczością zespołu na przełomie lat '70 i '80, ale złym słowem obarczać ich również nie sposób. Ostatnie wydawnictwo o wdzięcznym, kosmopolitycznym tytule "Oui Oui Si Si Ja Ja Da Da", to także rzecz z gatunku tych, które ani grzeją ani mrożą. Od Madness jednak oczekuje się charakterystycznego dla grupy ciepłego brzmienia, bo i to przecież jeden z najważniejszych przedstawicieli ska jakich muzyka na świat wydała, a już na pewno najważniejszy w Europie. Słońce, Jamajka, wesołe podrygi - z tym ska się nam kojarzy, tyle, że nowe Madness to takie pop rockowe ska, ale w sentymentalnej nucie.
Już w drugim numerze, przyjemny dla ucha "Never Knew Your Name", panowie śpiewają: "Jest już bardzo późno w tej dyskotece", a ja obcując z płytą czułem, że rzeczywiście za oknem już świta i tłum na parkiecie jakby trochę przerzedzony. Taki nastrój swoistej dla albumu melancholii przebija się praktycznie w każdej piosence, bo nawet jak Madness stają się przebojowi to jednak uderzają w nuty podprogowo nostalgiczne. Są wprawdzie mocno pozytywnie bujające "My Girl 2" czy knajpiane "Misery", ale przeważa jednak duch atmosfery niedzielnej. Często Madness odchodzą na "Oui Oui Si Si Ja Ja Da Da" od ska, chociaż ten gatunek jednak przeważa, a takie na przykład "La Luna", w rytmie pasodoble, przypomina mi bardziej dokonania rosyjskiego Leningradu, a "How Can I Tell You" robi wycieczki w kierunku soczystego pop rocka. Suma summarum jednak nowego Madness słucha się przyjemnie - bez fajerwerków, ale uszczerbku na uszach też nie wyrządza. Najważniejsze, że formacja wciąż gra ku uciesze fanów i robi to całkiem rzetelnie.
PS. Warto odnotować, że twórcą okładki - paskudnej zresztą - jest Peter Blake, znany głównie za sprawą grafiki do "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band".
Grzegorz Bryk