Lao Che każdą swoją płytą udowadnia, że ograniczanie się do gatunków muzycznych jest mu obce. Kolejny album znów wymyka się jakimkolwiek definicjom, a zespół nie rezygnuje z eksperymentów.
Tym razem, na co wskazuje już sama okładka, kapela pełnymi garściami czerpie z brzmień elektronicznych. "Soundtrack", chociażby ze względu na panujący na krążku chilloutowy nastrój, zdecydowanie nadaje się na podkład do filmu. Mam wrażenie, że zalążki pewnych inspiracji muzycznych obecnych na najnowszej płycie da się usłyszeć już na "Prąd stały - prąd zmienny". Z tego co pamiętam ten krążek w pewien sposób podzielił fanów formacji. "Soundtrack" jest więc dowodem na to, że Lao Che to odważny zespół. Idzie w zaparte wyznaczoną przez siebie ścieżką, którą jest ciągłe poszukiwanie.
Nie zdziwię się, jeśli Lao Che usłyszy pod swym adresem zarzuty podobne do tych, z którymi spotyka się Maria Peszek w związku ze swoją najnowszą płytą. "Soundtrack", w porównaniu do poprzednich albumów, jest bardzo elektroniczny, a ponadto elektronika ta jest dość surowa. W większości utworów odpowiada za linię perkusyjną i to w sposób niesłychanie prosty. W kawałku "4 piosenki" niemal przed oczami mamy powoli rozbudowywane sample, do których dołącza klasycznie brzmiąca gitara basowa. W międzyczasie, nie tylko w przypadku tego utworu, słyszymy masę trzasków i szumów. Nawet ostatni, balladowy i bardzo spokojny "Idzie wiatr", nie jest ich pozbawiony.
Teksty na "Soundtrack" są bardzo niekonwencjonalne, do czego już przywykliśmy. W pewnych momentach bywają jednak dość kontrowersyjne. Tu pojawia się kolejny problem, z którym boryka się wspomniana przeze mnie artystka. "Dym" w swej warstwie lirycznej zestawia sferę sacrum i profanum, co przeciętnie wrażliwemu odbiorcy na pewno nie przemknie bez zauważenia. "Papierosy jak hostię całuje się ustami..." śpiewa w pewnym momencie Spięty. Nawiązuje również do słynnej marksistowskiej sentencji odnoszącej się do religii. Utwór niewątpliwie odważny i nieco dający do myślenia.
Wcześniejsze dokonania zespołu najbardziej przywołuje wspomniany wcześniej "Idzie wiatr". To bardzo liryczna kompozycja, zawierająca w swym brzmieniu sporo żywych instrumentów. Mimo elektronicznego beatu, który stanowi pewien łącznik między nią a resztą krążka, "Idzie wiatr" jest bliższy analogowym brzmieniom. Tekst bardzo poetycki i alegoryczny, słowa dalekie od kontrowersji, prowadzące słuchacza przez rejony bliskie naturze. Odgłosy wiatru i cichego śpiewu ptaków wprowadzają w nieco inny nastrój, niż ten stworzony na reszcie materiału, jednak wbrew pozorom, piosenka ta jakoś specjalnie nie odstaje od konwencji całej płyty.
"Soundtrack" to mocno wyważone połączenie elektroniki i tradycyjnego grania, co wyraźnie słychać chociażby w kompozycjach "Na końcu języka" i "Już jutro". Niewątpliwie, tym co łączy płytę z jej poprzedniczkami jest pewna koncepcyjność przejawiająca się głównie w warstwie muzycznej. Tu warto zwrócić uwagę jak trudne zadanie postawili sobie członkowie kapeli. W dość płynny i delikatny sposób połączyli oldschool'owe elektroniczne brzmienie z motywami żywych gitar i klawiszy, przy zachowaniu jednolitości materiału. Z pewnością nie było to łatwym zadaniem, ale w rezultacie otrzymujemy bardzo dobry album. Choć na dłuższą metę elektroniczne brzmienia mnie drażnią, z pewnością poświęcę mu jeszcze sporo czasu. "Soundtrack" jest bowiem trudnym krążkiem, a z każdym kolejnym odsłuchem da się zauważyć coś nowego, co dotychczas umykało naszej uwadze.
Łukasz Haciuk