The Savage Heart
Gatunek: Rock i punk
Jeśli zastanawialiście się kiedykolwiek jak brzmiałoby połączenie Motörhead z Elvisem Presleyem, to Jim Jones Revue już uszykowali muzyczną odpowiedź.
"The Savage Heart" to prawdziwa dźwiękowa bomba, której moc warto by porównać z wybuchem będącym początkiem końca II Wojny Światowej..
Garażowy blues punkowo-rock'n'rollowy - tak najkrócej gatunkowo można opisać wojaże grupy. Garażowe brzmienie, na przemian bluesowe i rock'n'rollowe rytmy, punkowa wściekłość - w praktyce z takiej symbiozy wychodzi muzyczna siła nie do powstrzymania: żywiołowa, brutalna, przebojowa, nieokiełznana. Gitary charczą aż miło; sekcja rytmiczna nadaje świetne, zwierzęce tempo; ale największą zaletą formacji pod przywództwem Jima Jonesa są wywrzeszczane, zachrypłe wokale nieco w stylu Motörhead oraz rewelacyjne fortepianowe solówki przywodzące na myśl bluesa i rock'n'roll lat pięćdziesiątych.
Jeśli ktoś kojarzy klasyk Chucka Berry'ego "Johnny B Goode" w wykonaniu kapeli Lemmy'ego Kilmistera zagrany niegdyś w Letterman Show, ten wie czym w rzeczywistości jest "The Savage Heart". Jim Jones Revue brzmią czasem jak Little Richard albo Jerry Lee Lewis na mocnych dopalaczach, karmieni w dodatku surowym mięsem ("Where Da Money Go?", "Never Let You Go", "Catastrophe"). W innych fragmentach sięgają po blues, ale dodają mu więcej rockowego kopyta ("Chain Gang", "Eagle Eye Ball"), by wreszcie zaserwować też ocierające się o dokonania Nick Cave and the Bad Seeds oraz Toma Waitsa rewelacyjne utwory apokaliptyczno-balladowe jak to ma miejsce chociażby w genialnym "In And Out of Harm's Way" ze świetną perkusją oraz wgniatającym w ziemię pianinem czy w wieńczącym album "Midnight Oceans & The Savage Heart".
Nowa płyta The Jim Jones Revue to skrzynka dynamitu, która przeleżała w jaskini tyle lat, że z lasek weń zalegających zaczęła wytrącać się nitrogliceryna. Każdy numer z "The Savage Heart" jest więc niczym potężna eksplozja gitarowego grania w najlepszym z możliwych wydań. Jest tu wściekłość, jest wrzask, są genialne solówki na pianinie i gitarach, jest garażowy rock'n'roll i punkowy blues, jest gigantyczna dawka energii i klimat prawdziwego, zbuntowanego rocka. Słowem - perełka jakich mało, no i przy okazji jeden z najlepszych albumów jaki słyszałem w ostatnich miesiącach. Dla miłośników oldskulowych, niegrzecznych klimatów jazda obowiązkowa.
PS. W ocenie byłoby nawet oczko wyżej, gdyby tylko płytka trwała z 5-6 minut dłużej - 36 minut to jednak trochę za mało.
Grzegorz Bryk