Royal Thunder to kwartet z Atlanty, którego muzyczna kreacja składa się z miksu sludge'u (jakże by inaczej), rocka psychodelicznego oraz southern rocka.
Pewne jest, że nie uciekną od porównań z Kylesą. To samo miasto, podobne rejony muzyczne, kobieta na wokalu. Debiutancki LP wydany w barwach Relapse pokazuje jednak, że ich twórczość spokojnie obroniłaby się bez takich zabiegów marketingowych. "CVI" to znakomity album, a muzyka zawarta na nim broni się sama. Z jednej strony pojawiają się nawiązania do tuzów rocka lat '60 i '70, a z drugiej świadome, współczesne granie, które zaskakuje świeżością, spontanicznością i swobodą artystyczną. Słowem, "CVI" to szczere dźwięki.
Relapse swego czasu mieli katalogu formację o wdzięcznej nazwie Alabama Thunderpussy. Ta ekipa z Richmond czerpiąca bardziej ze spuścizny Sabbathów nigdy nie nagrała słabej płyty. Słuchając Royal Thunder, którym - biorąc pod uwagę wspomnianą na wstępie niczym nieskrępowaną twórczość - bliżej do Zeppelinów, mam nadzieję, że pójdą w ślady kolegów z Virginii i uraczą słuchaczy jeszcze wieloma znakomitymi wydawnictwami.
Kiedy słyszę wokale Mlny Parsonz ciężko przychodzi mi uwierzyć, że na pierwszych próbach zespołu śpiewała z pomieszczenia obok, wstydząc się przed resztą kolegów. Ta kobieta ma wszystko, co potrzebne jest rasowej rockowej wokalistce. Barwa głosu, zadziorność, świetnie również sobie radzi w spokojniejszych, bardziej melodyjnych partiach. Brzmi bardzo naturalnie, może nie wygrałaby żadnego talent show, ale jej wokalizy znakomicie komponują się z muzyką. Brzmienie krążka jest równie naturalne jak śpiew Parsonz. Produkcja sprawia wrażenie, jakby właśnie zremasterowano jakiś rockowy album z lat '70. Gitary są zabrudzone jak należy, wciąż jednak czytelne. Do tego dołożono żywy sound bębnów. Tak właśnie powinna brzmieć muzyka.
Dziesięć numerów trwających nieco ponad sześćdziesiąt minut układa się w muzyczną podróż. Płyniemy napędzani wartkim strumieniem dźwięków składających się w świetne tematy. Te uzupełniane są pomysłowymi liniami melodycznymi wokali. Struktura utworów jest otwarta, kwartet gładko przechodzi od tematu do tematu, zmienia się jedynie dramaturgia w obrębie kawałka. Od zadziornych southernowych, czasem bardziej metalowych, innym razem rockowych partii, których nie powstydziliby się Zeppelini czy z innej beczki Allman Brothers Band. Podobnie jak oni tak i formacja z Atlanty lubi wypuścić się na swobodne wycieczki instrumentalne, które brzmią jak improwizacje, jakby zwyczajnie dali się ponieść własnej wyobraźni muzycznej i danej chwili.
Na "CVI" nie brakuje chwytliwych, przebojowych momentów, potrafiących przejść w bluesowe zagrywki, po których z kolei następują wolne partie o niemal doom metalowym charakterze. Innym razem kompozycje Royal Thunder obierają plemienno-transowy kurs. Album hipnotyzuje słuchacza, a jeśli na chwilę odzyska on świadomość, z miejsca pojawia się ciekawość, co będzie za chwilę. Jak choćby w moim ulubionym ośmiominutowym "Drown", którego początek brzmi jak Calexico z najlepszych płyt, uciekając gdzieś w jazzowo-folkowe rejony z wolno i swobodnie rozwijającym się tematem aż do dociśnięcia strun. To wznosi się, to opada, i to kolejna znamienna rzecz, zgrabnie muzycy z Georgii operują dynamiką nie tylko w tym numerze, ale i na całej płycie.
"CVI" jest jak wielka rzeka z wieloma dopływami. W różnych proporcjach spotykają się rock psychodeliczny, southern rock, sludge metal, blues i pewnie coś jeszcze, co być może jest trudniejsze do określenia. Tak czy inaczej, każdego odważnego słuchacza, który nie liczy na łatwą rozrywkę ten nurt dźwięków z pewnością porwie. Nie jest to w żadnym razie jakaś bardzo trudna w odbiorze płyta, zaznaczam jedynie, że nie należy jej słuchać jednym uchem przy czytaniu porannej gazety. Trzeba "CVI" poświęcić uwagę, wsłuchać się. Nagrodą jest muzyczna przygoda, niezapomniana podróż przez świat wykreowany przez ten amerykański kwartet. Warto.
Sebastian Urbańczyk