Billy Joe Armstrong i jego koledzy ani się obejrzeli, a ponad dwadzieścia lat na scenie minęło jak z bicza strzelił, a Green Day zmienił się z zespołu grającego w Białymstoku i Gryfinie w grupę zdolną zapełnić stadiony.
Nie zmieniła się za to muzyka grupy. Album po albumie serwują nam właściwie to samo i aż sam zachodzę w głowę, jak to się dzieje, że każda kolejna płyta okazuje się absolutnym hitem. Czyżby "formuła AC/DC" działała też w wypadku grupy z Kalifornii? Zanim przekonacie się, że krążki "!Uno!", "!Dos!" i "!Tre!" w niczym nie różnią się od dotychczasowych, warto przypomnieć sobie, jak wyglądała droga Green Day na szczyt, czyli posłuchać ośmiu albumów z lat 1990-2009. Te bowiem po brzegi wyładowane są punk rockowymi i pop punkowymi przebojami, część z nich z pewnością znają Wasze koleżanki, które całą wiedzę muzyczną czerpią z RMF.FM.
Ktoś wpadł na zacny pomysł zrobienia boksu, w którym znalazły się wszystkie płyty od "39/Smooth" do "21st Century Breakdown". To idea tym lepsza, że cena całości nie przekracza 100 zł. Sześć godzin muzyki za taką kwotę? Nie widzę lepiej! Jednak cena przekłada się na jakość. Jasne - wszystkie płyty brzmią znakomicie, jeno mnie, jako puryście wydań analogowych, nie sposób przemilczeć faktu, iż ktoś bezceremonialnie zajumał z tutejszych wydań książeczki! Zero, null - same kopertki, w środku płyty i… tyle. Przecież takie wydawnictwo aż prosi się o uzupełnienie go o wkładki, z którymi ukazywały się oryginalne wydania krążków Green Day. Albo choć jakąś książkę ogólną, podsumowującą zebrany materiał by dorzucili. A guzik z pętelką! Pudełko, osiem kopert, osiem krążków i to wszystko.
Dlatego trochę biadolę obcując z "The Studio Albums 1990-2009", acz domyślam się, że nie ja jestem grupą docelową tego wydawnictwa. Nie są nią też na pewno fani zespołu - ci mają pełne wydania już od dawna, a kupując boks oczekują np. jakichś dodatkowych utworów, których tu brak. Tak więc omawiany zestawik to przede wszystkim punkt obowiązkowy dla wszystkich kolekcjonerów, a także tych, których wiedza na temat kapeli z East Bay kończy się na "Wake Me Up When September Ends", albo - przed nabyciem zbliżającej się trójcy płyt - chcieliby na swojej półce postawić jakąś tekturkę z napisem "Green Day", a nie tylko legitymować się cudownie spiraconymi wersjami digital.
Jurek Gibadło