"Rock'n'roll nigdy nie umrze!" - to hasło, mam wrażenie, nieco wyblakło w pierwszym 10-cioleciu XXI wieku, a wykrzykujący je bojownicy w głębi serca drżeli o przyszłość swojego ulubionego gatunku..
Ale od paru sezonów coś się zmienia, tym milej witać na pokładzie gitarowego statku takie kapele, jak Naked Brown. Na festiwalach nie dominuje już tak jednoznacznie elektronika i hip hop, ludziom coraz częściej do głowy przychodzi granie ciężkich, Sabbathowych riffów, a Lemmy Kilmister przestał być kojarzonym tylko ze względu na ilość alkoholu we krwi. Panowie z Naked Brown czują atuty mocnego rocka od dawna, bo od 2007 roku, kiedy to w Gdańsku pojawił się zarodek ich zespołu. Teraz kapela nareszcie doczekała się debiutanckiej EPki, zatytułowanej - a jakże - "Naked Brown".
Jaka to muzyka? Czadowa, bezpretensjonalna, przesiana przez alkoholowe i papierosowe sito, równie dobra do słuchania w domu, co i do rozruszania kończyn na jakieś miłej imprezie na mieście. "Naked Brown" to 15 minut mocy, stonerowego ciężaru, uwielbianych przez rockowe serce zagrywek i wokalu zmęczonego, jak u wspomnianego Lemmy'ego.
Teoretycznie można stwierdzić, że czwórka chłopaków z Naked Brown nie proponuje niczego oryginalnego. W praktyce - nawiązując do wstępu niniejszej recenzji - każde siarczyste, brudne rock'n'rollowe granie wnosi powiew świeżości na "indie" i "elektro" scenę (żeby nie było - nie mam nic przeciw samym gatunkom, a jedynie przeciwko ich wyraźnej dominacji). Tu nie ma cyzelowania dźwięków, pieszczenia brzmienia, egzystencjalnych problemów, przykrywania niedostatków wymyślnymi samplami czy innymi poprawkami. Może by czasami wypadało, np. w niektórych fragmentach "Chicken George" trudno jest dosłyszeć wokal, ale to są drobnostki.
Bo generalnie "Naked Brown" brzmi dokładnie tak jak powinien. Królową jest tu Gitara elektryczna, którą pięknie dosiada Król-Riff, a giermkowie z Sekcji Rytmicznej sprawiają, że każdy z czterech zaproponowanych utworów dziarsko gna przed siebie, nie rozglądając się na boki czy przypadkiem nie ominął alejki ze współczesnymi trendami. Najżwawiej i zarazem najlepiej na płycie jest w świetnym otwieraczu "Sleepless" - znów przywołam Lemmy'ego i jego Motorhead. Tej piosence nie brakuje nic do klasy mistrzów, ma podobną dozę potęgi, szczerości i zabawy.
Naked Brown na razie proponują nam kwadrans muzyki, który jednak sprawia, że czekam na ich większe wydawnictwo. Póki co: 7 na zachętę i wyrazy chęci wspólnego spożycia napojów wyskokowych.
Jurek Gibadło