Tom Petty And The Heartbreakers

Mojo (Tour Edition)

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy Tom Petty And The Heartbreakers
Recenzje
2012-09-14
Tom Petty And The Heartbreakers - Mojo (Tour Edition) Tom Petty And The Heartbreakers - Mojo (Tour Edition)
Nasza ocena:
8 /10

Płyta "Mojo" wydana została w 2010 roku po długich ośmiu latach oczekiwania. Jednak przez ten czas Tom Petty nie próżnował. W 2006 roku nagrał trzeci solowy krążek "Highway Companion", a w 2008 reaktywował zespół Mudcrutch.

Grupa ta działała w połowie lat siedemdziesiątych (to właśnie z niej wykształcił się The Heartbreakers) ale nie dorobiła się debiutu płytowego. Po ponad trzydziestu latach Petty postanowił nadrobić te zaległości. Album Mudcrutch nagrywany był w studio ale na tzw. "setkę", spontanicznie w luźnej atmosferze przy pełnym zaangażowaniu wszystkich członków zespołu. Taki sposób pracy bardzo spodobał się Petty'emu i postanowił podobnie podejść do rejestracji kolejnego krążka Heartbreakersów. Tak pokrótce przedstawiają się okoliczności, które w konsekwencji doprowadziły do powstania "Mojo" w takiej właśnie, nieco innej niż poprzednie ich płyty, formie. Teraz, czyli w 2012 roku, wytwórnia Reprise zdecydowała się ponownie wypuścić ten album w rozszerzonej wersji z dołączonym dodatkowym krążkiem zawierającym materiał nagrany na żywo podczas letniej trasy koncertowej kapeli po USA w 2010 roku.

"Mojo" różni się od innych materiałów nagranych wcześniej przez Petty'ego i jego ekipę nie tylko z powodów opisanych wyżej ale głównie dzięki repertuarowi. Na 15 utworów stanowiących jej program prawie połowa to blues. Czasem podany jest on w wersji bardzo tradycyjnej ("Jefferson Jericho Blues", "U.S. 41") a czasem potraktowany jako punkt wyjścia do zbudowania utworu utrzymanego w rozpoznawalnym dla The Heartbreakers stylu ("High In The Morning", "Lover’s Touch"). Podobno właśnie od bluesa zaczynają każdą swoją próbę dlatego dla nich samych taki repertuar jest czymś zupełnie naturalnym. Świetnie wypada najdłuższy, utrzymany w klimacie The Allman Brothers Band "First Flash Of Freedom". Leniwie snująca się melodia, Hammond w tle, delikatnie "pogadujące" ze sobą gitary, jednym słowem bardzo zacna rzecz. Najmocniejszy na płycie to napędzany gitarowymi riffami prawie jak u Led Zeppelin "I Should Have Known It".

Może trochę od czapy brzmi "Don’t Pull Me Over", bo to ... klasyczne reggae nijak nie pasujące do reszty. Trzeba jednak przyznać, że to całkiem udana kompozycja zagrana niezwykle stylowo i z dużym smakiem, dlatego nie ma co marudzić, bo dobre reggae nie jest złe. Tom Petty w jednym z wywiadów mówił, że aranżacje poszczególnych kawałków tworzone były wspólnie przez wszystkich członków zespołu w jednym pomieszczeniu, a nie, jak to bywało w przeszłości, wyłącznie przez niego samego. Może to z tego powodu na krążku słychać aż tyle muzycznych analogii czy też inspiracji, a może tak "samo wyszło". O "Allmanach" i Led Zeppelin pisałem wyżej, żwawy i wesolutki "Candy" brzmi jak coś z JJ Cale, "Something Good Coming" przywołuje dokonania Marka Knopflera, a "Good Enough" beatlesowskie "I Want You". Na "Mojo" obok wyżej wymienionych nie zabrakło oczywiście grania charakterystycznego dla The Heartbreakers ("Running Man’s Bible", "The Trip To Pirate’s Cove", "No Reason To Cry").

Bardzo podoba mi się zawartość książeczki dołączonej do zestawu płyt. Obok zdjęć i tekstów podana jest szczegółowa rozpiska informująca o tym, kto i na jakim instrumencie zagrał w danym utworze. Dodatkowo wydrukowano daty i miejsca nagrania poszczególnych kawałków i to zarówno tych studyjnych jak i koncertowych. Godna pochwały skrupulatność. Z pewnością są to mało przydatne informacje, ale ja lubię być dobrze poinformowany i takie "niepotrzebne" szczególiki po prostu mnie cieszą.

"Mojo" prezentuje bardzo zespołowe granie - bez długich solówek, bez kreowania najważniejszego członka zespołu. To płyta przesycona gitarowym brzmieniem, w końcu w porywach słychać tu aż trzy jednocześnie grające wiosła. Pięknie się przy tym między sobą różnią i łatwo da się je wszystkie wyodrębnić z całości. Klawisze często brzmiące archaicznie (zwłaszcza organy Farfisa) dorzucają do tego gitarowego dania bardzo smakowite "przyprawy". Lubię delikatne brzmienie The Heartbreakers, które na "Mojo" nabrało pełniejszego kolorytu przez to, że nagrania robione były na "setkę".

Koncertowy krążek zawiera fragmenty różnych występów kapeli z różnych miast a pomimo tego całość brzmi bardzo jednorodnie i spójnie. Jest okazja do porównań, bowiem w trackliście znalazło się kilka kompozycji znanych ze studyjnej wersji "Mojo", chociaż sądząc po chłodnej reakcji publiczności nie były one tymi na które czekała.

Na "Mojo" trudno znaleźć przebój w potocznym tego słowa znaczeniu. Nie sądzę też, aby album osiągnął jakiś spektakularny sukces komercyjny. Pomimo tego uważam, że to bardzo dobra płyta. Nie wiem jak na nią zareagują zagorzali fani zespołu, czy czasem nie okaże się dla nich za bardzo "inna". Ja w każdym bądź razie umieszczam "Mojo" w czołówce najważniejszych dokonań Toma Petty'ego i jego The Heartbreakers.    

Robert Trusiak