Rise And Fall

Faith

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy Rise And Fall
Recenzje
2012-09-07
Rise And Fall - Faith Rise And Fall - Faith
Nasza ocena:
10 /10

Co za płyta! Rzadko, naprawdę rzadko jakieś wydawnictwo potrafi wywołać ciarki na mym ciele, ale "Faith" ma tę moc. 10 numerów, niespełna 30 minut muzyki, która kupiła mnie w całości.

W latach '80 grupa szaleńców postanowiła połączyć punkową postawę i metalowe granie. Napalm Death byli jednymi z ojców chrzestnych grindcora, którzy zainspirowali później niezliczoną ilość bandów. W kolejnych latach granice były przesuwane, na scenie pojawiły się Today Is The Day, Converge, Cursed. Wreszcie w kolejnej sztafecie pokoleń wystartowali Belgowie z Rise And Fall.

Poprzedni album "Our Circle Is Vicious" dał sygnał, że Rise And Fall są zespołem poszukującym. Nie stoją w miejscu, próbują nowych rozwiązań. Czwarty w ich dyskografii "Faith" jest niewątpliwie zwieńczeniem pewnego etapu, bo nie mam wątpliwości, że ekipa z Ghent jeszcze nie raz zaskoczy słuchaczy.

Swoje najnowsze dziecko oddali ponownie w ręce Kurta Ballou (Converge). Gdzie jak nie u niego można osiągnąć takie brzmienie? God City dla współczesnej sceny hardcore/metal jest tym, czym było Sunlight Studio na początku lat '90 dla szwedzkiego death metalu. Ballou trzymał pieczę nad albumami wielu znakomitych bandów: Cave In, Isis, Converge, The Hope Conspiracy, Blacklisted, Trap Them, Lewd Acts, 108, Today Is The Day, Burning Love i wiele wiele innych. Wizyta w God City, pozwoliła uzyskać wręcz wymarzone dla tego rodzaju muzyki brzmienie. Potężne, brudne gitary, a jednocześnie czytelne, słychać każdy dźwięk doskonale, mimo nieco garażowego charakteru twórczości Rise And Fall.


Na "Faith" Belgowie przygotowali kociołek z własnym wywarem. Wrzucili do niego znane składniki, wymieszali i otrzymali świeżą i oryginalną miksturę. Nie sposób pomylić Rise And Fall z nikim innym. Hardcore spotyka się tu z metalem, by zaprosić do towarzystwa noise i w szerokim ujęciu gitarową alternatywę. Tak w przybliżeniu można przedstawić zawartość tego krążka. Bezpośrednie strzały, punkowa galopada, brudny death'n'roll (czy jakkolwiek to zwał) inspirowany Entombed, z trudem kontrolowany hałas połączony tu jest z bardziej eksperymentalnym podejściem, w którym królują noise i gitarowa chicagowska alternatywa oraz szczypta Convergowego szaleństwa. Dość sporo, jak na 29 minut trwania tego albumu.

Każdy numer jest arcydziełem. Skumulowaną dziką energią, zrodzoną z bólu i frustracji. Na początek słuchacz otrzymuje petardy. Świetny zdołowany, gniotący riff w "A Hammer And Nails". Za wymyślenie tak prostego i tak potężnego riffu jak w kolejnym "Deceiver", należą im się wszystkie Grammy, Fryderyki i Alarmy tego świata. Co tam, należy im się Oscar. Tak, wiem, że Oscar przeznaczony jest dla branży filmowej. Nie obchodzi mnie to, Oscar należy im się i tak. Zwłaszcza, kiedy pod koniec grają go nieco wolniej, na odrobinę większej przestrzeni. Wrażenie powalające. Przede wszystkim żywo, czego miałem okazję doświadczyć dwukrotnie na przestrzeni kilku miesięcy.

"Burning At Both Ends" to w prostej linii nawiązanie do twórczości Converge, następny znakomity riff. I kulminacja kiedy Bjorn Dossche wykrzykuje słowa: "Can I find the strength? To be who I should be? Leave behind the life I've known, of beggars and thieves. I'm so tired of living lies I'll justify. And I watched it burn, burn at both ends". Wokal Doessche poruszyłby umarłego. Na żywo sprawia wrażenie, jakby chciał wykrzyczeć samego siebie.


Po czerech uderzeniach, kiedy słuchacz chwieje się na nogach, Belgowie litują się i następują dwa numery, gdzie zespół prezentuje bardziej eksperymentalne oblicze. Połamany niespieszny rytm, gitary też inaczej pracują, bardziej rytmicznie, jakby dostosowując się do uderzeń perkusji. Zwłaszcza "Breathe", o nieco hipnotycznym charakterze, angażuje od początku do końca (ten świdrujący bas w końcówce). Nad wszystkim unosi się niewidzialna mgiełka szaleństwa. Później następują dalsze ciosy na dobicie. Kiedy jesteśmy po drugim liczeniu nadchodzi nokaut w postaci wieńczącego album "Faith/Fate".

Kiedy uczestniczyłem w kwietniowym misterium mającym miejsce w Warszawie, Doessche tak zapowiedział ten kawałek: "kiedy obudziłem się dziś byłem bardziej zagubiony niż wczoraj. Jutro prawdopodobnie będzie jeszcze gorzej. Ten utwór dedykuję wszystkim tym, którzy tu dziś są. Faith". Najdłuższy na krążku. Zaczyna się trzęsieniem ziemi, a później... Później wchodzi niepokojący riff grany w pętli niemalże do końca numeru, wprowadzający słuchacza w trans, aż do dramatycznych ostatnich chwil tego utworu, kiedy Doessche wykrzykuje ostatnie linijki tekstu: "Numb to the touch, a sullen prey to fate's design. Glued together but meant to fall apart. It couldn't be forever, it couldn't be anything at all. Torn at the seams. Love for the loveless. Hope for the hopeless. Faith for the faithless. Speech for the speechless".


Cóż mogę dodać. Płyta ukazała się w lutym, a ja wciąż jestem pod wielkim wrażeniem za każdym razem, jakbym słuchał jej po raz pierwszy. "Faith" to materiał bardzo przemyślany, który zarazem brzmi, jakby został nagrany na całkowitym spontanie, bez żadnych kalkulacji. Paradoks może, ale takie odczucie mi towarzyszy. Nie mam wątpliwości, że to wydawnictwo będzie moim prywatnym evergreenem. Szczerze wątpię, by muzyka zawarta na "Faith" kiedykolwiek się zdezaktualizowała. Znakomita rzecz.

Sebastian Urbańczyk