Może to nudne, ale zawsze jaram się kapelami rockowymi, gdzie na wokalu stoi ładna pani, a to z tego powodu, że naprawdę dobrych bandów posiadających powyższe cechy nie jest zbyt wiele w zmaskulinizowanym gitarowym świecie. Zespół Panic Room przyjmuję więc z ogromną radością.
Walijczycy są jeszcze w miarę świeżym składem - powstali raptem 5 lat temu - ale już niezmiernie doświadczonym. Cztery płyty, liczne koncerty, które zagwarantowały im przychylność słuchaczy i recenzentów plus zespołowy obieżyświat w postaci wspomnianej koleżanki Anne-Marie Helder to gwarancja, że nad ich najnowszym dziełem, "Skin", warto się pochylić na nieco dłużej.
Ten krążek ma wszystko to, co lubię w progresywnym rocku i część wad, przez które ostatnio oddaliłem się od tego gatunku. To zestaw 11 kunsztownych kompozycji, z licznymi pięknymi partiami instrumentalnymi, bogatymi w skrzypce i przeszkadzajki aranżacjami, zajmującymi solówkami i zmysłowym wokalem. Z drugiej strony - te piosenki są dość jednostajne klimatyczne, w większości smutne, melancholijne, trzymające się podobnych tonacji. No ale okej, pewnych spraw nie przeskoczymy.
Muzyka zawarta na "Skin" jest mroczna, hipnotyczna, czasami oniryczna (jak w "Chameleon"), czasami nieco bardziej dynamiczna ("Screens"), ale zawsze bogato zdobiona. Przestrzeń dźwiękowa jest tu wypełniona do ostatniej cząsteczki, w każdym paśmie - to zasługa klasowej produkcji. Weźmy takie, wspomniane wyżej, "Screens". Utwór zaczyna się bardzo wyrazistą elektroniką, by przepłynąć do mocno gitarowego refrenu i świetnej technicznie, ale nieprzesadzonej solówki. A w tle pobrzmiewają smyki i bardzo delikatne wstawki instrumentów, które akurat nie grają solo, albo nie ciągną głównej partii.
Trochę boleję nad tym, że Helder nieco zamyka się w jednym sposobie śpiewania - bardzo spokojnym, zmieniają się tu jedynie linie melodyczne, dopasowane do tego, co akurat wymyślili koledzy. Szkoda, że relatywnie rzadko sięga po wielogłosy wokalne - akurat ona mogłaby się pokusić o ciągnienie wielu partii śpiewu, w końcu w takim Mostly Autumn świetnie sprawdza się w back-vocalach.
Dobra, koniec fuczenia. Jak pisałem, "Skin" to mimo wszystko zestaw pięknych piosenek z ciekawą ornamentyką. Cieszą plemienne odjazdy z "Tightrope Walking" (chyba mój ulubiony numer z tej płyty) ozdobione przesterowanymi Hammondem klawiszami. Przyciąga ucho minimalistyczny numer "Velvet & Stars" - gitara i wokal wystarczają, by uczynić z tego kawałka coś wyjątkowego, szczególnie, że Ania odważa się tu wejść w rejestry nieco wyższe, włącza wibrato i arabizuje. Fajnie narasta i dynamizuje się "Freefalling" - od gitary akustycznej, poprzez dołączenie klawiszy, ciepłego basu bezprogowego i gęstej perkusji. Panic Room potrafią też zaskoczyć nieco agresywniejszym graniem w "Hiding The World", który to numer niesie ze sobą bardzo lotny refren i kolejne nieco wyższe partie Helder.
"Skin" to płyta, która na pewno spodoba się wszystkim prog rockowym purystom, poniesie ich po pięknych melodiach i zmyślnych aranżacjach. Pozostali wyłapią tu kilka cieszących ucho utworów, ale w pewnym momencie całość zacznie się zlewać w jedno. Jako, że jeszcze mam coś w sobie z fana progresji, daję siódemkę.
Jurek Gibadło