Solowe projekty zazwyczaj pozwalają na lekki odpoczynek od tego, co się robiło w macierzystym zespole. A znane nazwisko, przynajmniej z założenia, powinno się dobrze sprzedać i przyciągnąć fanów zespołu. Tylko czy czasem nie lepiej sobie odpuścić?
The Killers miało w miarę przyjemny, spokojny repertuar. Nie był on może najwyższych lotów, ale można było ich zakwalifikować w zakładce lekkostrawne i nie zmęczy". I podobne oczekiwania miałam wkładając do odtwarzacza płytę ich wokalisty.
Niestety, entuzjazm i nadzieja na odpoczynek dla moich biednych synaps zostały szybko skopane, ogryzione i wyplute. Nadmiar spokoju jednak nie jest dobry. Jest po prostu zamulający. Cały krążek utrzymana jest w jęcząco - dramatycznych klimatach. Brzmi to trochę jak monolog osobnika z problemami emocjonalnymi. Jednakowoż nie jest to głośne i dobitne przedstawianie własnych myśli, a ciche pojękiwanie, którego gdyby nie sławne nazwisko pewnie nikt by nie zauważył.
Największym problemem na "Flamingo" jest brak energii. Piosenki są dość jednostajne i niestety, niespecjalnie różnią się od siebie. Album trwa co prawda 41 minut (w wersji podstawowej), ale ten czas strasznie się dłuży. Mniej więcej w połowie można już się potwornie rozziewać.
Co prawda, utwory są proste i przynajmniej część z nich wpada w ucho, ale poza najbardziej chyba rozpoznawalnym "Only the Young", brak na tej płycie kandydatów na hity. Jest zbyt nudno, zbyt monotematycznie, zarówno pod względem samej muzyki, jak i wokalu. Pan Brandon nie wysila się zbytnio - wszystkie jego wokalizy są naprawdę jednakowe, co bardzo przeszkadza. Niemniej jednak nie można nic zarzucić jakości nagrań. Są one na wysokim poziomie, co niewątpliwie w czasach, kiedy wydaje się co popadnie, jest sporą zaletą. Muzycy też nie są wzięci z łapanki i widać, że do najgorszych nie należą. Tylko efekt końcowy jakoś nie powala…
Oczywiście, nie można się spodziewać po tym albumie nie wiadomo czego, nie jest to też materiał, który ma coś zmienić w życiu słuchaczy. Ot, krążek, którego będzie się fajnie słuchało w samochodzie, czy w drodze do pracy. Ja bym się z tym stwierdzeniem nieco kłóciła, bo wcale tak przyjemnie nie jest, ale śpiąco już tak. "Flamingo" nie kwalifikuje się również do wielokrotnego słuchania, chyba że jest się absolutnym fanem Flowersa. W przeciwnym razie należy używać tej płyty w ramach zestawu kołysanek i to też niezbyt często. Tak czy siak, jest ogromna ilość krążków, po które warto sięgnąć i "Flamingo" do nich nie należy.
Julia Kata