Poczucie humoru i dystans do własnej twórczości zawsze cechowały Davida Byrne'a. Nieważne czy solowo, z Talking Heads czy przy okazji przeróżnych kolaboracji (St. Vincent, Brian Eno). Ale tak wyczilowanego Byrne'a nie słyszeliśmy chyba nigdy.
Przecierałem uszy ze zdziwienia, gdy w świetnym utworze "Every Day Is A Miracle" Byrne śpiewa, że Bóg jest jak stary kogut, a jaja są jak Jezus, że psa gówno obchodzi papież, słonie nie czytają gazet, a mózg to gotowany kartofel... Przy tym "American Utopia" to album bardzo elegancki, niespieszny, poniekąd nawet intymny i świetnie poukładany na poziomie kompozycji. Nie bez znaczenia jest produkcja Briana Eno i jego udział na etapie komponowania, bo Eno zręcznie posklejał sample w utwory. Wystarczy wsłuchać się w to jak szalone zbitki dźwięków budują warstwę rytmiczną kompozycji - przypominają się lata '80, a gdy dorzucimy do tego głos Davida Byrne'a, który zdecydowanie zeszlachetniał, to mogą pojawić się delikatne porównania do Davida Bowiego albo nawet Petera Hammilla.
Zdecydowanie największym plusem "American Utopia" jest niezobowiązujący charakter całości, bez patosu, namolnego moralizowania. Krążek płynie sobie niespiesznie, Byrne zdaje się być wyjątkowo wyluzowany, a kolorowa muzyka potrafi przyjemnie rozbujać. I dobrego wrażenia z odsłuchu całości nie jest w stanie zepsuć nawet fakt, że płyta jest nierówna, a słabszych momentów jest tyleż co dobrych. "I Dance Like This" z agresywnym bitem na refrenie, rozkołysany "Gasoline And Dirty Sheets", tryskający ciepłem "Every Day Is A Miracle", zalatujący komizmem "It's Not Dark Up Here" czy świetny pop żywcem z lat '80 wyjęty "Everybody's Coming To My House" to mocne punkty nowego krążka lidera Talking Heads. Cała reszta... Cóż, zębami zgrzytać nie warto, ale i aplauzów nie ma co wznosić.
Prawdopodobnie to Brian Eno uratował "American Utopia" przed śmiercią w zapomnieniu. Jest tu kilka fajnych wokali Byrne'a, ale robotę robią przede wszystkim podkłady. Pomimo dużych fragmentów takich sobie, płyty słucha się zaskakująco dobrze. Sączy się ona niespiesznie, koi zszargane nerwy i tryska kolorami oraz humorem. Cóż, David Byrne jak zwykle nieoczywisty.