Srogie baty zebrała świta Brandona Flowersa po ostatnim, pochodzącym z 2012 roku "Battle Born". Wieszczono nawet, że to już koniec fenomenu The Killers.
Po pięciu latach wydawniczego milczenia zespół powrócił i jestem przekonany, że wywoła kolejny huragan pośród fanów. Album "Wonderful Wonderful" bez wątpienia podzieli wielbicieli zespołu na dwa skrajne obozy. Jedni stwierdzą, że to o krok, a może i dwa, za daleko, że nie w takim kierunku powinni iść The Killers; z drugiej strony rozlegną się zachwyty, że takiej interpretacji muzyki pop na rynku brakowało, że od dawna nie było nic tak świeżego. Sam nie zaliczam się do największych wielbicieli twórczości The Killers, ale bez zająknięcia powiem, że "Wonderful Wonderful" to album nieomal spektakularny pod względem treści i formy. Spośród głośnych premier ostatnich tygodni artystów, którzy obrali podobny kurs, mowa tu między innymi o Arcade Fire, Becku czy Stevenie Wilsonie, The Killers odwalili najlepszą robotę.
Już otwierający krążek tytułowy numer jasno dowodzi, że ta grupa pokonała niewyobrażalną drogę i ewoluowała w sposób godny uznania. "Wonderful Wonderful" to najdojrzalszy kompozytorsko numer jaki wyszedł z rąk The Killers, a jednocześnie oddalony o całe mile od dotychczasowej twórczości Amerykanów. Piekielnie dobra linia basu, ciężki rytm perkusyjny (pod względem sekcji rytmicznej i ogólnie rytmiki ten album jest mistrzowski!), bodaj jedna z najlepszych linii wokalnych Flowersa i te wszystkie smaczki, które w późniejszej części utworu będą robiły klimat (przepuszczony przez różne filtry wokal wprowadzi w nieco złowrogą, industrialną atmosferę). Z kolei "The Man" uderzy w stylistykę mocno dyskotekowo-funkową, taką w guście ABBY. "Rut" to istna feeria muzycznych barw wypełniona przepięknymi frazami klawiszy, kojącym wokalem i przestrzenią w muzyce. Dodatkowo utwór fantastycznie ewoluuje dążąc do pełnego uroku i życia finału. Jeden z silniejszych punktów albumu.
"Life to Come" to kolejna kompozycja z gatunku wyjątkowo urodziwych, tym razem budząca skojarzenia z twórczością U2 z czasów "Joshua Tree". "Run for Cover" to chyba jedyny numer rzeczywiście zatopiony w estetyce The Killers z pierwszych dwóch krążków, choć i tu nie obyło się bez podrasowania utworu pastelowymi, mocno synth-popowymi klawiszami - abstrahując od tego, "Run for Cover" jest tak naładowany energią, że gdyby można było go fizycznie dotknąć, to pewnie by kopnął prądem. "Tyson vs. Douglas" to ponownie charakterystyczne klawisze, tym razem kojarzące się z "Rendez-Vous IV" Jarre'a - numer-petarda. Wybrzmi jeszcze mocno dream-popowe "Some Kind of Love", sięgające po klasykę pop lat '80 "Out of My Mind", nieco depeszowskie "The Calling" dodatkowo uzbrojone w fajny gitarowy riff jakby z blues rocka lat '70, a na finał zespół zaserwował "Have All The Songs Been Written?" oparty na gęstej sieci klawiszy, uroczych frazach gitar i po raz kolejny świetnych wokalach Flowersa.
I tak, album jest po prostu magiczny. Nie znajdą tu dla siebie praktycznie nic ci, co bardzo chcieliby, by The Killers wrócili do prostych kompozycji z przybrudzonymi, post-punkowymi gitarami i takimi rytmami. Tu rządzą klawisze, wyraziste rytmy i klimaty popowe, ale też nie takie w radiowym stylu - to raczej nadspodziewana udany flirt klimatów tanecznych z ambitnym popem. Numery są dużo bardziej złożone i nieoczywiste gatunkowo, by wrzucić je do szufladki z radiowymi pioseneczkami. Najlepiej smakują nieoderwane od całości, wkomponowane w album. Grzechem byłoby nie wspomnieć, że Mark Stoermer na basie i Ronnie Vannucci Jr. na perkusji są niesamowici - pod tym względem to zdecydowanie najlepsza płyta The Killers. Warto też przysłuchać się jak wiele pracy włożono w to co dzieje się na drugim planie kompozycji, gdzieś pod klawiszami, wokalem i gitarami - ileż tam jest smaczków, ile dźwięków i pomysłów, zupełnie jakby podczas produkcji rozsupłano worek z łakociami.
Starzy fani powiedzą, że to już nie jest The Killers. Pewnie będą mieli trochę racji w tym, że grupa bardzo oddaliła się od swojego archetypicznego brzmienia. Ale gdy nagrywa się tak cudowną płytę jak "Wonderful Wonderful", która kroczy niebezpiecznie blisko progresywnego popu, nie powinno się na nich gniewać. Zbyt dużo niesamowitej i tak po ludzku pięknej muzyki jest na tym albumie, by go skreślać tylko ze względu na nazwę, która go sygnuje. Pełen zachwyt i wielka niespodzianka roku 2017!