Reality Killed The Video Star
Gatunek: Pop
Minęły trzy lata od ostatniej płyty "Rudebox" i hołd, jaki Robbie składał dla swojego prywatnego mitu lat 80-tych naprostował się teraz nieco na jego klasyczną twarz, co doprowadza całą dyskografię do zespolenia się. Na pytanie czy można połączyć klasycznego Robbiego z Robbiem elektronicznym, "Reality Killed the Video Star" odpowiada twierdząco. I co najciekawsze, wcale nie owocuje to niespójnością materiału. Ósmy album Robbiego to harmonijne wyważenie.
Istniały wątpliwości, czy produkcja płyty w ogóle dojdzie do skutku. Ciągły sukces zdążył przez te wszystkie lata doprowadzić Robbiego do depresji, zaburzeń psychicznych, alkoholizmu, obżarstwa, problemów z samooceną i romansów z Vicodinem i Xanaxem. W dodatku skupił on swoją uwagę na innych obszarach, jak choćby na tematyce dotyczącej zjawisk paranormalnych i UFO. Ale jednak, mimo wszystko, pod koniec 2009 roku na świat przyszło 13 nowych ścieżek.
Po tej trzyletniej wyboistej życiowej nocy usłyszałem więc "Morning Sun", rzewną, nieco melodramatyczną piosenkę, która rozpoczyna płytę. Delikatny fortepian i skrzypki, zapodane po brytyjsku, przeradzają się w którymś momencie w dobrze skrojoną pompę, do której zresztą Robbie zawsze miał skłonności. Utwór został ponoć napisany jako gest w stronę Michaela Jacksona, niemniej jednak Williams sam przyznał, że koniec końców dotyczy on jego samego. To jedna z tych rzeczy, które wydzielają nad płytą introwertyczny zapach. Robbie od pewnego czasu zmienił bowiem kierunek oddechu i zaczął śpiewać "do środka" - czym zresztą ma szansę przyciągnąć nieco uważniejszą publikę.
Płyta pierwotnie miała mieć dość pretensjonalny tytuł "Il Protagonista". Być może rezygnacja z niego była szczęśliwym trafem, ponieważ "Reality Killed the Video Star" (w nawiązaniu do "Video Killed the Radio Star" zespołu The Buggles) jest pierwszą płytą Williamsa, która nie zadebiutowała na pierwszym miejscu brytyjskich list przebojów. Zadebiutowała na drugim. Pierwszy i najważniejszy aktor nie oddał jednak korony tak łatwo: na szczęście dla niego, zasiadł on na topie kilku innych krajów.
W "Bodies", pierwszym singlu, za pomocą sprawnej i efektownej formy językowej, jak i przy użyciu dźwięków, które zmuszają nas do przesiadki na nieco bardziej elektroniczną stronę, Robbie mierzy się z ciałem, własnym i cudzym (egzorcyzmy są zresztą wplecione w cały album). "You know me" to z kolei absolutnie niepoważny w swej powadze singiel w klimacie retro który dokonuje pewnego odświeżenia postaci Williamsa w pojęciu masowego odbiorcy (łatwo kojarzony z telewizji przede wszystkim poprzez figlarne użycie króliczanej symboliki). Tuż po nim następuje seria dowodów na to, że płyta wyszywana jest sprzecznościami: pełna smutku i nostalgii, aranżowana na zimowy kicz rzecz o toksycznych relacjach ("Blasphemy"), orzeźwienie w postaci bezpretensjonalnego, prostego pop rockowego riffu ("Do You mind?"), czy rytmiczny flashback z "Rudeboxa" ("Last Days of Disco"). Urzeka konsekwencja tej niekonsekwencji, szczególnie że za moment wchodzi jednominutowa Beatlesowa przerwa na reklamę ("Somewhere"), a po niej zimny powolniak, który zapożycza swój tytuł od… Transformersów ("Deceptacon"). Eklektyczny punkt kulminacyjny albumu to rewia w postaci nostalgicznego parkietowego pląsacza ("Starstruck"), densującego hymnu ("Difficult for Weirdos") i jeszcze jednej pompy ("Superblind"). Płytę zakańcza do szpiku brytyjski i zawierający w sobie wszystko utwór "Won’t Do That". Po nim, niczym napisy końcowe, pojawia się repryza "Morning Sun" - ot, dobrze wpasowana kropka zakańczająca zdanie.
Głębszy wgląd w płytę uprzytomnił mi, że nic tam nie jest przypadkowe. Nawet obecna we wkładce płyty wizualna otoczka amerykańskiego pustkowia i buntownicza obecność motoru wyglądają jakby Robbie, pełen dystansu, puszczał oko w stronę swoich własnych amerykańskich kompleksów. Można przypuszczać, że całe to zróżnicowanie muzyczne jest realizacją idei "dla każdego coś miłego". Zdaje się jednak, że tkwią za tym inne powody - być może Robbie chciał zobaczyć kim już jest i jaką jeszcze ma potencję na przyszłość. Tak jakby dążył do pełnej syntezy tego, żeby móc odtąd podejmować nowe decyzje o swoim artystycznym losie.
W życiu popularnego artysty przychodzi zawsze taki moment, kiedy siedząc na szczycie swoich dokonań zaczyna rozumieć, że może sobie pozwolić na zupełną dowolność w tworzeniu. Nie każdy jednak umie z tego skorzystać. Płyta "Rudebox" była pierwszym i jak na razie jedynym mocniejszym skrętem na muzycznych drogach Williamsa. Artystycznie "Reality Killed the Video Star" jest zarazem czymś podsumowującym, jak i czymś przejściowym i to od Robbiego będzie zależało, czy zawróci w nudny i bezpieczny kąt auto-powtórki, czy zaryzykuje czymś jeszcze. Wyczuwając drzemiący potencjał oczekuję tego drugiego.
Michał Szyksznian