Totalny przypadek zadecydował iż w piątkowy wieczór oglądnąłem, zamiast mym dziwnym zwyczajem po raz setny jak Bebi dostaje lanie od Goku w Dragon Ballu, dokument poświęcony MJ. Każdy wie już o jaką produkcję chodzi - "This is It". Szedłem na ten film bez zbędnego bagażu emocjonalnego. Ot, Micheala kilka utworów lubię, doceniam to co wniósł do światowej kultury, ale, niech mnie kule biją za to, gdy zmarł nie płakałem. Toteż na chłodno i bez większego "namaszczenia" zasiadłem w fotelu sali kinowej i z niejakim zainteresowaniem zacząłem czekać co też twórcy filmu postanowili pokazać w tym dokumencie.
A postanowili pokazać przygotowania Michaela Jacksona i jego ekipy do serii londyńskich koncertów. Swym rozmachem i efekciarstwem show miał sprawić, że świat na nowo miał pokochać MJ po chudszych dla niego latach. Występy te miały być ponowną intronizacją króla popu. I to widać, przedsięwzięcie, które szykuje MJ crew to strawa dla oczu, uszu ale przede wszystkim duszy, ale o tym zaraz. Czego bałem się w "This Is It" to zbytniej ckliwości, żeby z tego dokumentu nie zrobiło się chwalebne epitafium, i początek seansu trochę mnie wystraszył. Spowiadający się ze swej miłości do Michaela tancerze, przybyli z całego świata na casting, który miał wyłonić grupę, która miała stanowić taneczną choreografię londyńskich występów, płaczą i nie wiedzą co powiedzieć do kamery. Ale wystarczy chwila by zrozumieć, że to są szczere emocje, wypowiadane jeszcze za życia Michaela Jacksona. Dla nich ten artysta naprawdę znaczył tak wiele, nie dlatego, że umarł, ale dlatego iż żył.
Co ciekawe, i co wyjątkowo poprawiło mi humor, królem tych wszystkich wylansowanych, ubranych w ładne czapki i spodnie młodych gniewnych jest, a któż by inny, król popu. Ten 50-letni, zniszczony przez swoją własną głupotę (co chwila słyszałem od towarzyszącej mi na seansie przyjaciółki przy zbliżeniach na twarz Michaela Jacksona: "Jaki on brzydki!"), chudy artysta o głosie dziecka zjada wszystkich tych tancerzy i ekwilibrystów na śniadanie swym jednym gestem. "This Is It" naprawdę uświadamia jak nietuzinkową postacią był Jackson, jakim wielkim talentem - wokalnym, tanecznym a przy tym niesamowicie skromnym i wdzięcznym dla otaczających go ludzi. Ale co razi trochę w tym dokumencie, Jacksona jest w nim za mało.
Głównymi bohaterami są członkowie jego zespołu, ekipy, tancerze, to oni swymi wypowiedziami pchają fabułę "This Is It" dalej. Michael Jackson jest tylko jakby uzupełnieniem, pojawiającym się tylko tu i tam, no i oczywiście śpiewającym na próbach. A i tego śpiewania jest zdecydowanie ciut za dużo (co ciekawe, Michael śpiewając na pół gwizdka wbił mnie w fotel. Jak pisałem wyżej - miał chłop talent). Ja rozumiem, że twórcy chcieli zaserwować nam namiastkę tego, jak by wyglądały te londyńskie koncerty (szkoda, że motyw z koparką to tylko animacja komputerowa...), ale brak w tych występach na scenie bardzo ważnej materii. Publiczności. Michael Jackson elektryzuje i tak, ale aż strach pomyśleć jak by to wyglądało, gdyby dodać do tego wrzawę i reakcję fanów...
Dla mnie najmocniejszym punktem "This Is It" są właśnie te sceny "zakulisowe", lub pokazujące jak MJ rozmawia się z własną ekipą. To te sceny powinny być solą tego dokumentu, ale giną w natłoku śpiewanych dla nikogo piosenek (i to jeszcze bez "Dirty Diany"...). To te momenty pokazujące jak tworzy się choreografię do występów, ukazujące techniczne bajery, czy aranżowanie przez Michaela i jego ekipę utworów - to są najciekawsze elementy filmu. No ale jak pisałem, większość ludzi idąc na film chciała zobaczyć Michaela Jacksona wykonującego po raz ostatni swe nieśmiertelne hity. I tu przechodzimy do sedna.
"This Is It" to film dla prawdziwych fanów Michaela. Dla tych, którzy słuchali go jeszcze przed jego przedwczesnym odejściem z tego świata. Oni chłonąć będą każdą sekundę tego dokumentu niczym najcenniejszy skarb, który zesłał im los. Dzięki praktycznemu braku ckliwości i szczerości kamery (wiele ujęć nieostrych o wątpliwej jakości) refleksję rodzą się dla nich same, nikt nikomu nic nie narzuca. Refleksje najdą też bardziej przypadkowych widzów filmu, takich jak ja. Ale całość może takich "nie fanów" Michaela lekko znużyć. Było nie było "This Is It" to rzecz zręczna i nawet udana. Ale czy to dokument godny kina? Normalnie tego typu produkcję dodaje się jako "making of" do jakichś koncertowych DVD... No ale to już osobna kwestia zdzierania kasy z każdego, wiecznie żywego, symbolu...
Grzegorz Żurek