Królowa wróciła. Nie, nie mam na myśli Dody. "I Never Learn" to trzecia w dyskografii Szwedki płyta, pierwsza po olbrzymim sukcesie, jakim okazał się jej poprzedni krążek "Wounded Rhymes" (2011).
"I Follow Rivers" (mój ulubiony obok "Sadness Is Blessing") został wchłonięty przez świat muzyczny i zwrócony w postaci remiksów i coverów. Mi najbardziej spodobał się ten nagrany przez belgijski Triggerfinger. Jej numery zostały wykorzystane w niezliczonej ilości seriali i filmów. Li była zapraszana do rozmaitych programów, od Jaya Leno po Davida Lettermana, jako jedyna wokalistka pojawiła się na "The Big Dream" Davida Lyncha, wreszcie "Wounded Rhymes" znalazło się w na listach najlepszych albumów w podsumowaniach roku m.in. w "O", "Mojo" i "Rolling Stone". Nieźle, jak na dziewczynę zafascynowaną na starcie Neilem Youngiem, This Mortal Coil, Beach House i The Velvet Underground, co było słychać na jej debiucie "Youth Novels", kiedy jeszcze nie potrafiła zdefiniować swego stylu. Właśnie "Wounded Rhymes" określiło Lykke Li artystycznie.
Kiedyś usłyszałem, że lepiej nie przeżyć prawdziwej miłości niż jej doświadczyć i stracić. Akurat aktualnie ciężko mi się identyfikować z tym, co przeżywa Szwedka ale jej muzyczny świat wciągnął mnie. Lykke Li nagrała płytę na przecięciu popu i alternatywy, ale daleko tu do plastikowych brzmień, a szczerość i smutek zawarte w tekstach autentycznie poruszają. Te piosenki są niczym hymny dedykowane miłości. Z jednej strony przepełnione melancholią, z drugiej zaś uroczyście dostojne. Całość zawarta w skromnych kompozycjach pozbawionych popowego blichtru, a jednak niepozbawionych siły nośnej, zwłaszcza w refrenach.
Płyta jest niedługa, trwa ledwie trzydzieści dwie minuty i wydaje się to optymalnym rozwiązaniem. Głównie dlatego, że angażuje słuchacza, nie nuży a zawartość sprawia, że można jej słuchać w pętli. Lykke Li towarzyszy zespół i mnóstwo muzyków sesyjnych, ale nie po to, by tworzyć jakąś szaloną orkiestrę. Jak wspomniałem, utwory są skupione, skromne, wyciszone. Każdy instrument ma swoją rolę do odegrania, czasem większą, innym razem mniejszą, może to być jedynie podrzucenie tu i ówdzie dźwięku czy dwóch. Utwory są głównie oparte o brzmienie fortepianu, perkusji (tej żywej i programowanej) i gitary basowej. Ale mamy tu smyki, gitary akustyczną i elektryczną, klawisze i mellotron, które idealnie wpisują się w subtelne aranżacje. W przeciwieństwie do większości popowych płyt, melodie na "I Never Learn" rozwijają się niespiesznie, przez co nie są tak bardzo oczywiste, a brzmienia różnych instrumentów zostały wplecione tak, że z każdym przesłuchaniem odkrywa się płytę na nowo. Lykke i spółka wykonali znakomitą kompozycyjną pracę. I te refreny. Mimo że kawałki nie są przebojowe w radiowym znaczeniu, refreny wkręcają się w głowę i w myślach wciąż powtarzam choćby ten z akustycznego "Love Me Like I'm Not Made Of Stone" czy "Never Gonna Love Again". A przecież nie ma tu hitu jak "I Follow Rivers", raczej bliżej im do "Sadness Is A Blessing" z poprzedniego albumu. Melodie nie są banalne, dlatego dłużej zostają w pamięci.
Li wyśpiewuje swoje przejmujące doświadczenie pełnym melancholii głosem o specyficznej barwie, której nie sposób pomylić z nikim innym. Gorzki jest jej świat, gorzki smak mają jej utwory ale jednak nie ciągną na dno, tli się w nich jakaś nadzieja. Bo przecież czas leczy rany (choć inaczej twierdzą panowie z Crowbar).
Lykke Li przygotowała tyleż piękną, co smutną płytę. Szczerość w muzyce jest ważna, a w popie nie do przecenienia. Dlatego cieszą albumy Li, Anny Von Hausswolf, Adele, Lissie (znakomite epki), Laury Marling czy dziewczyn z Warpaint. Szwedka pokazuje, że można osiągnąć sukces, jednocześnie nie idąc na łatwiznę. Wydaje się niemożliwe zaistnieć bez wywoływaniu skandalu czy szokowania publiczności. A jednak czasem muzyka broni się sama. Zwłaszcza ta z duszą. Dla tych, którzy prawdziwą miłość mają za sobą, i przestroga dla tych, którzy dopiero ją odkryją. Bez odrobiny goryczy nie poznamy esencji życia.
"Before you forget, was I ever real. Before you forgive me darling, for love I can't feel".
Sebastian Urbańczyk