Horn of The Rhino trzyma formę i już po raz czwarty udowadnia, że w ojczystej Hiszpanii, w swojej stylistyce nie ma sobie równych.
Co więcej, "Grengus" dowodzi, że czas najwyższy, by to klasyczne power trio z Półwyspu Iberyjskiego stało się szerzej rozpoznawalne w Europie. Dwa pierwsze krążki zespołu ukazały się pod szyldem Rhino, nie ulega jednak wątpliwości, że kapela wciąż podąża swym szlakiem, a "Grengus", drugi album sygnowany nazwą Horn of The Rhino, to wypadkowa tego, co można było usłyszeć na wcześniejszych trzech materiałach. Czeska wytwórnia Doomentia Records, która wypuściła na światło dzienne recenzowaną płytę, twierdzi, że nie ma wielu kapel brzmiących podobnie do Horn of The Rhino. I rzeczywiście, już na debiutanckim "Breed the Chosen One" Hiszpanie zaprezentowali unikalny patent - połączyli potężny sludge/doom, z galopującymi metalowymi pociskami w stylu High on Fire oraz grunge.
"Grengus" to kontynuacja tego kierunku, choć mam wrażenie, że nigdy wcześniej Horn of The Rhino nie brzmiał tak brutalnie. Wprawdzie zespół nigdy nie miał problemu z porządnym dorzuceniem do pieca, ale tym razem zawarł w materiale jeszcze więcej agresji i totalnego wkurwienia. Takie kawałki, jak "Under the Hoof" (co za mocne otwarcie płyty!), "Pile of Severed Heads", czy zwłaszcza urywający głowę "Waste for Ghouls" mają niemal deathmetalową motorykę, opartą na morderczych riffach. Z kolei, "To Ride the Leviathan" wyposażono w dewastujące wszystko thrashowe przyspieszania. Choć nad całością unosi się duch High on Fire, kapela coraz częściej ucieka od porównań z ekipą Matta Pike'a, w stronę jeszcze większego powera. To się naprawdę sprawdza, po odsłuchu "Grengus" zostają tylko dymiące zgliszcza.
Na drugim biegunie znalazły się kompozycje, gdzie do głosu dochodzą wspomniane grunge'owe elementy. To ponownie zasługa Javiera Gálveza, który prócz budzącej szacunek umiejętności darcia mordy, może pochwalić się imponującą manierą wokalną, która momentami staje się łudząco podobna do Layne'a Staleya z Alice in Chains. Kwintesencją takiego grania jest "Drowned in Gold", gdzie na tle kruszącego kości sludge'owego walca, Gálvez płynnie przechodzi od wrzasku (i to jakiego!) do czystego staleyowskiego śpiewu. W utworze tytułowym, kolejnym rytmicznym, ciężkim kolosie znalazło się nawet miejsce dla charakterystycznego hetfieldowego zaciągania. Na uwagę zasługuje też 11-minutowy, opatrzony klimatycznym wstępem "Brought Back", w którym wokalista zbliża się z kolei do Chrisa Cornella z Soundgarden. Te niesamowite metamorfozy, choć znane z wcześniejszych płyt kapeli, niezmiennie mnie zdumiewają. Znakomity album nietuzinkowego zespołu.
Szymon Kubicki