No Matter Where It Ends
Gatunek: Metal
Wygląda na to, że "No Matter Where It Ends" jest dla kalifornijskiego Black Sheep Wall świeżym początkiem.
Zespół, który powstał w 2006 roku, przeszedł szereg zmian personalnych i - jak twierdzą sami muzycy - na dzień dzisiejszy należy się cieszyć, że w ogóle istnieją. Być może kontrakt z Season Of Mist będzie oczekiwanym spoiwem, które pozwoli przetrwać w obecnym składzie dłużej niż parę miesięcy.
Debiutancki LP "I Am God Songs" nagrali dla siebie, chcąc sprawdzić, co ze wspólnego muzykowania wyniknie. Poszczególni muzycy Black Sheep Walls zakończyli w owym czasie działalność w różnych projektach i postanowili zacząć z nowym zespołem. "I Am God Songs" został nagrany i... przeleżał na twardym dysku kilka miesięcy. Później stopniowo Kalifornijczycy zaczęli zamieszczać kolejne numery na swoim myspace. Otrzymali pozytywne recenzje, co zaowocowało wydaniem albumu w 2008 roku. Kolejne zmiany w składzie i wreszcie względna stabilizacja oraz kontrakt z francuskim Season Of Mist.
Bez dwu zdań "No Matter Where It Ends" jest lepszym materiałem od poprzednika. Chłopaki okrzepli, dojrzeli muzycznie, czego wynikiem jest znakomita płyta. Black Sheep Wall gra sludge/doom. Gatunek niezbyt popularny, niemający nic wspólnego z chwytliwą stroną sludge w stylu Kylesa/Mastodon, a nawiązujący w jakimś stopniu do prekursorów gatunku, tj. Neurosis czy Eyehategod. Słowem, mamy do czynienia z muzyką wymagającą pełnego skupienia.
"No Matter..." wypełniona jest długimi utworami. Pozornie niewiele się tu dzieje, 2-3 riffy na numer grane w pętli przeważnie, utwory toczą się w tempie walca drogowego. Niby nic, a jak się tego słucha! Gitary brzmią potężnie, ale to nie z samego brzmienia wynika moc. Moc płynie z niewyobrażalnie ciężkich riffów. Niskie strojenie i brud w brzmieniu gitar uwypuklają ten efekt. Nie ma tu może niespodziewanych zmian temp, zawiłych solówek gitarowych, bombastycznych orkiestracji. A jednak płyta wciąga, wręcz pochłania słuchacza. Jest w tym graniu coś hipnotyzującego. Muzycy dbają o to, by nie było nudno, umiejętnie wplatają niuanse brzmieniowe, każdy numer ma znakomity temat, umiejętnie ogrywany, rozwijany, swoje robią też różne efekty dźwiękowe, wzbogacające brzmienie. Żeby nie było monotonnie, w odpowiednich miejscach pojawiają się nieco żywsze, bardziej agresywne partie. A nad całością unosi się duch frustracji i jakiejś wszechogarniającej beznadziei. Rozrywający wokal Malone'a jedynie wzmaga to odczucie. Do tego, tu i ówdzie dochodzą smutne, melancholijne partie. Jakby nie było szans na lepsze jutro.
Na tym albumie wszystko się zgadza. Każdy element układanki pasuje do siebie nawzajem, brzmienie gitar, perkusji, wokal, klimat skumulowane w długich, znakomitych kompozycjach. To płyta skierowana do konkretnego odbiorcy. Istnieje określona nisza dla tego rodzaju grania, dlatego wydawnictwo to docenią koneserzy. Reszta niech lepiej omija szerokim łukiem.
Sebastian Urbańczyk