George Kozaroski, Wader, George Trajkovski i Mark White. Czy mówią wam coś te pseudonimy i nazwiska? Pewnie najbardziej zagorzali fani death n'thrash metalu rozpoznają w nich 3/4 składu Abortus.
Rzeczywiście, "Compromise Gone" to kolejna płyta autorów "Judge Me Not" i "Process Of Elimination", ale już druga nagrana w ramach niejakiego Herratik.
Gwoli ścisłości: w 2004 roku australijski zespół zmienił nazwę. Z Abortus narodził się Herratik, który po pięciu latach nagrał następcę "Wrath-Divine" z 2006 roku. Być może odstęp czasowy pomiędzy poszczególnymi krążkami zespołu działa odwrotnie proporcjonalnie, bo najnowsze wydawnictwo Herratik zatytułowane "Compromise Gone" trwa około... połowę krócej od poprzedniego albumu. W sumie trzydzieści jeden minut muzyki, która z definicji odrzuca wszelkie kompromisy, a w niezwykłej urody szacie graficznej urywa głowę, albo co najmniej dusi za szyję. Co na to rzeczywistość?
Ano, z tym odrzuceniem kompromisów w recenzowanym materiale jest różnie. Death n' thrash metalowy kwartet z Sydney w istocie postawił na agresywne i szybkie kompozycje oparte przede wszystkim na krótkich i nieco monotonnych riffach gitarowych, sporadycznie wykończonych krótkimi solówkami. Na "Compromise Gone" dominuje klasyka gatunku, począwszy od wcale nienowoczesnego brzmienia, po sprawdzone schematy instrumentalne. Część fanów takiej muzyki powiedziałaby pewnie "sprawdzona młócka", a część zarzuciłaby brak innowacyjności. Nie ma w tym nic dziwnego, bowiem jeśli Herratik reklamuje się jako "(...) jeden z najdłużej grających australijskich zespołów metalowych", to nie należy się spodziewać metalowej ziemi obiecanej. Dziesięć premierowych utworów Australijczyków to na ogół krótkie i konkretne kompozycje. Odnoszę wrażenie, że Herratik wcale nie miał ochoty kombinować w studio, tylko wypuścić się gdzieś pomiędzy wypracowanymi patentami death i thrash metalowymi, a w niektórych fragmentach nawet grindcore'owymi i spalić przy tym kilka zestawów gitarowych. Idealnym podsumowaniem stylu zespołu zaprezentowanego na tym krążku są absolutnie statyczne wokale, tak jakby wokalista zamknął się w jednej, ale solidnej skali.
Pewną odmianę od ramek, w których w mojej ocenie utkwił Herratik stanowią nieliczne urozmaicenia, które znalazły się na "Compromise Gone". Mowa przede wszystkim o dwóch najdłuższych - bagatela, niecałe pięć minut! - utworach z krążka, a więc "Closed Book.... Opened Wrist" oraz "The Fall". W pierwszym został przemycony mroczny, chyba wzięty z Burzum, klimat niedokończonego filmu i poszarpanych dialogów, a w drugim muzycy Herratik pokazali, że na gitarach potrafią osiągnąć coś więcej niż jedno tempo. Być może ten krążek brzmiałby lepiej, gdyby nie nadmierny romans formacji z krótkimi formami dźwiękowymi?
Cały materiał kończy się soczystym rzygiem. Wcale nie żartuję. Pośród wspominanych w poprzednim akapicie urozmaiceń, należy też napisać o finałowym "dźwięku" wieńczącym zamykający krążek utwór "The Zone". Po serii szybkich riffów gitarowych następuje imprezowy rzyg. Złośliwy recenzent być może w ten sposób podsumowałby najnowsze dzieło Herratik, ale ja napiszę, że choć zespół świata tym materiałem nie podbije, to może rywalizować o najbardziej konserwatywnych fanów ekstremalnych odmian metalu.
Konrad Sebastian Morawski