Better To Die On Your Feet, Than Live On Your Knees


Nie trzeba być szczególnie bystrym obserwatorem czy dziennikarzem Time, żeby zauważyć, że rok 2011 był rokiem protestów. Afryka Północna, Londyn, Grecja. Kolejne protesty rozchodziły się falami.
I oto gdzieś w Stanach, zrodzony z frustracji i sprzeciwu wobec panującego systemu, pojawia się Liberteer. Jednoosobowy projekt, znanego z Cretin, Mathew Widenera.
Formę muzyczną swego buntu wybrał dość osobliwą. Ironiczną miejscami. Wściekły, punkujący grind połączył z dźwiękami, których nie powstydziliby się power metalowi rycerze. Grind, który jednoznacznie kojarzy się z twórczością Napalm Death oraz Repulsion, uzupełniony został podniosłymi tematami wplecionymi tu i ówdzie. Cóż, już dawno uznałem, że w muzyce było już wszystko. I było. Na płycie Liberteer też znajdują się znane elementy. Jednak na takie połączenie chyba nikt wcześniej nie wpadł.
W przeważającej części albumu dominują opętańcze tempa, rwące riffy i perkusyjna kanonada, perfekcyjnie ostre brzmienie. Muzyczne akcenty zostały idealnie rozłożone. Kiedy trzeba przyłożyć, są bezpośrednie znakomite riffy, kiedy trzeba zagęścić, pojawiają się blasty. Aranżacyjnie i kompozycyjnie ten krążek wyrasta ponad przeciętność, jeśli idzie o tę półkę muzyczną. Energia zawarta w 27 minutach muzycznego szaleństwa jest powalająca.
Wspomniałem o nieco ironicznym charakterze "BTDOYFTLOYK". Przejawia się on we wzniosłych partiach. Orkiestracje, trąby, a nawet power metalowe, podkręcone riffy przerywają od czasu do czasu gonitwę dźwięków. Oczywiście, nie można zapomnieć o patriotycznych tematach (mandolina, banjo?), co przy lewicowych tekstach, wykrzykiwanych gardłowym wokalem przez Widenera, powoduje, że siłą rzeczy na twarzy słuchacza musi pojawić się uśmiech; z mojej nie schodził przez cały czas trwania krążka. Uwielbiam tak zagrany grind, a tu pojawiają się dodatkowe melodyjne elementy oraz sample, które wzbogacają album. A wprowadzenie ich nie jest zabiegiem czysto formalnym, bowiem idealnie wpisują się w utwory. Świetnie współgrają. Widener wykazał się nie tylko kunsztem wykonawczym, ale i kompozycyjnym. Nawet, jeśli mowa o innym kunszcie, niż ten, który cechuje np. Joe Bonamassę. Mocne grindowe otwarcie 2012 roku. Teraz pozostaje tylko czekać na nowe Napalm Death.
Sebastian Urbańczyk