White Wizzard

Flying Tigers

Gatunek: Metal

Pozostałe recenzje wykonawcy White Wizzard
Recenzje
2012-01-25
White Wizzard - Flying Tigers White Wizzard - Flying Tigers
Nasza ocena:
9 /10

Narodziny New Wave Of British Heavy Metalu są dzisiaj jak bitwa pod Grunwaldem: niby coś było i niby coś się wydarzyło, ale kiedy i co dokładnie się stało, w naturalny sposób zaciera się z kolejnym pokoleniem.

Na szczęście istnieje szansa, że za trzydzieści lat NWOBHM nie będzie rozpoznawane tylko z poziomu wikipedii, bo oto wyklarował się jeden z zespołów, który stanowi żywą inspirację tym nurtem. Mowa o White Wizzard.

Zespół funkcjonuje od 2007 roku, kiedy gitarzysta i basista Jon Leon postanowił rzucić wyzwanie, jego zdaniem zawieszonej w próżni i bezjajecznej, scenie amerykańskiego heavy metalu. Za słowami poszły w ruch gitary. Dotąd pod szyldem White Wizzard ukazały się dwie EP-ki oraz ubiegłoroczny krążek długogrający "Over The Top", które bezkompromisowo wdarły się pomiędzy uznane i wiekowe grupy. Jednak, moim zdaniem, prawdziwy przełom nastąpił w 2011 r. wraz z premierą drugiego albumu White Wizzard zatytułowanego "Flying Tigers".

Nie bez przyczyny wspomniałem we wstępie o NWOBHM, bowiem podstawową inspiracją Amerykanów są właśnie główni przedstawiciele tego nurtu. Nie chodzi tylko o same pomysły na poziomie instrumentalnym, ale też trudno posądzić muzyków White Wizzard o nowoczesne brzmienie. Okazuje się, że heavy metal wcale tego nie potrzebuje. W swoim oldschoolowym, absolutnie spontanicznym i bezgranicznym świecie Jon Leon, Wyatt Anderson i Giovanni Durst nagrali materiał będący kwintesencją wczesnego Iron Maiden oraz Judas Priest. Niemalże godzina utworów, które wypełniły zawartość "Flying Tigers" to w zdecydowanej mierze rozpędzone petardy utrzymane w tradycyjnej konwencji riffs n' blasts. White Wizzard postawił przede wszystkim na soczyste, zwarte kompozycje, które zostały sporadycznie urozmaicone charakterystycznymi angielskimi riffami, krótkimi solówkami i basowymi popisami Jona Leona (fani czterostrunowców koniecznie powinni sprawdzić "Fall Of Atlantis" i "Dark Alien Overture"). Oczywiście nie mogło zabraknąć tradycyjnej ballady z autonomicznymi partiami wokalisty. W tej roli dobrze zaprezentował się "Starchild", który płynnie wpisuje się w kanon heavy metalowej klasyki.


Pewnym odstępstwem od reguł przyjętych na "Flying Tigers" jest niemal dziesięciominutowy "Demons and Diamonds", w którym muzycy White Wizzard zapędzili się w progresywne rejony. Konstrukcja kawałków cechuje się wielowątkowością i bardzo nieregularnym tempem, ale odnoszę wrażenie, że raczej to nie jest przesłanka trendu w twórczości Amerykanów, a znak rozpoznawczy. Wszak w trackliście poprzedniego krążka grupy również pojawił się utwór odstający długością i ilością pomysłów od przyjętego schematu. Chodzi mi o oczywiście o "Iron Goddess of Vengeance". Co innego, że najsłabszy kawałek, "Starman's Son", również do jakiegoś stopnia romansuje z progresją, ale i tak skłaniałbym się do teorii, że amerykańskiemu zespołowi nie grozi jakakolwiek redefinicja przyjętego stylu.

Nie wiem natomiast, jak się sprawy będą miały ze składem, bowiem dużym problemem White Wizzard jest niestabilność w zespole. W krótkim czteroletnim okresie przez grupę przewinęło się czternastu muzyków, a dwie duże płyty łączą tylko Jon Leon i Wyatt Anderson. Zresztą to ostatnie też ma ulec zmianie, bowiem popularny Screaming Demon już dwukrotnie opuszczał skład White Wizzard. Po drugim powrocie do zespołu otrzymał status muzyka studyjnego, ale bardzo prawdopodobne wydaje się, że ten charyzmatyczny i utalentowany wokalista pójdzie w ślady Paula Di'Anno, co oczywiście byłoby wielką stratą dla formacji.  


Na razie pozostaje radość z porządnego materiału. Prawdę mówiąc długo nie zastanawiałem się nad puentą tej recenzji, bowiem ta nasunęła się sama. Otóż "Flying Tigers" za pierwszym razem słuchałem na siedząco przy komputerze. Mniej więcej w połowie trwania krążka złapałem się na tym, że od jakiegoś czasu moja prawa noga podskakuje w rytm płynącej muzyki... ten krążek naprawdę zaraża magią czasów minionych. Heavy metal żyje!

Konrad Sebastian Morawski