Slow Burn Records nie ustaje w eksploracji wschodnich terenów, w poszukiwaniu zespołów grających wolno. Doom metal, sludge, post-metal, te gatunki pozostają w obszarze zainteresowań wytwórni.
Efekt jest zróżnicowany. Ostatnie produkcje, jakie trafiały w moje ręce, były wręcz marnej jakości. Miałem drżące dłonie, gdy wkładałem płytę do stereo, mając w perspektywie 75 minut instrumentalnego grania rosyjskiego EndName. Być może, gdybym znał wcześniejszy materiał Moskwian, uczyniłbym to śmielej. Nie znałem jednak, dzięki czemu trafiła mi się pozytywna niespodzianka.
Muzyka EndName sytuuje się na pograniczu post-metalu/hardcore i doom metalu. Dodam, że granica jest dość płynna, aranżacje poszczególnych partii sprawiają, że raz są bliżej jednego gatunku, innym razem drugiego. Co więcej, muzycy nie ograniczają się tylko do dwu wspomnianych.
Główną zaletą tego materiału jest to, że przez całe 75 minut nieustannie intryguje, cały czas słucha się go w skupieniu, w oczekiwaniu na to, co będzie za zakrętem. "Antrophomachy" chwyta od pierwszych dźwięków, właściwie wsysa słuchacza. Pierwszą rzeczą, która przykuwa uwagę, jest brzmienie. Brudne, zdołowane gitary dają idealny sound dla tego rodzaju grania. Kwartet z Moskwy sypie kolejnymi znakomitymi tematami, które umiejętnie ogrywa. Muzyka jest płynna, zgrabnie udaje im się unikać mielizn. Wyobraźni muzycznej Rosjanom nie brakuje, to pewne. Zgrabnie balansują między agresywnymi partiami, a tymi bardziej transowymi. Od czasu do czasu uciekają w stronę bardziej połamanego grania (Meshuggah), jednocześnie unikając wpadania w modne ostatnio rejony (djent). Wszystkie elementy tej muzycznej układanki znakomicie komponują się ze sobą. Nie uświadczymy tu wybitnego technicznie grania, jest jednak zabawa z rytmem, co wyraźnie ubarwia kompozycje. Podobną rolę spełniają dronowo/noisowe wycieczki, eksperymenty z brzmieniem, bardzo często umieszczone w tle, czy bardziej melodyjne zagrywki (echa Saturnus), w czasie których gitarzysta solowy dostaje swoje przysłowiowe pięć minut. Solówki stanowią idealne dopełnienie kompozycji, świetnie wpisują się w poszczególne numery. Nie ma tu popisów technicznych, raczej podkreślenie klimatu. Dominują jednak inne elementy; ciężar i trans to słowa-klucze do tego krążka. Kawałki są długie, rozbudowane i mają otwartą strukturę. Gitary brzmią zabójczo, chwilami wręcz przytłaczająco. Dodatkowo, całość spowija specyficzny klimat.
Wszystko, o czym tu napisałem, składa się na płytę z górnej półki, jeśli idzie o instrumentalny metal. Album w pewnym sensie będący na przeciwnym biegunie twórczości np. Animals As Leaders, a jednak w moim odczuciu wcale nie gorszy. Jeśli dodać do tego tegoroczny Long Distance Calling, podium będzie zapełnione. Zdecydowanie, rzecz godna polecenia fanom takiego grania, i do sprawdzenia przez tych, którzy na co dzień metalu, a zwłaszcza doomu, nie słuchają.
Sebastian Urbańczyk