Chrześcijańscy metalcore'owcy z Pensylwanii, po dwóch latach przerwy, powracają z nowym albumem. Debiutancki LP "I Am" nagrywali, kiedy jeszcze cała piątka muzyków uczęszczała do szkoły średniej. Nie każdy jednak, kto komponuje, będąc dzieckiem czy nastolatkiem, od razu zasługuje na miano geniusza.
I jeśli mowa o talencie, Amerykanom z TIJ daleko do Chopina, Mozarta czy nawet Norwegów z Emperor; dlatego przy okazji pierwszej płyty tym, co bardziej przykuwało uwagę, był młody wiek twórców "I Am", nie zaś zawarta na niej muzyka.
"One Reality" stanowi krok naprzód. Nieduży, ale jednak. Przede wszystkim, zespół zrozumiał, że nie musi za wszelką cenę udowadniać, że potrafi grać. Wcześniej panowie byli porównywani do starszych kolegów z August Burns Red, którzy grają zaawansowany technicznie metalcore. Technika to jednak nie wszystko, co najwyraźniej wreszcie dotarło do chłopaków z Texas In July.
Nagrywając "One Reality" mieli okazję pozbyć się łatki naśladowców August Burns Red. Ale czy udało im się stworzyć coś oryginalnego? Nie do końca. Na 'dwójce' postawili na bardziej bezpośrednie granie. Uprościli partie gitar, choć nadal sporo się w nich dzieje, na pewno nie jest nudno. Większy nacisk muzycy postawili na melodię, mniej jest breakdownów. Zasadniczo, słucha się tej płyty całkiem przyjemnie, ale zarazem bez większych uniesień. Czegoś brakuje, by można to było uznać za znaczącą twórczość. Znakomity producent, jakim jest Chris "Zeuss" Harris (Hatebreed, Emmure, Bleeding Through, Chimaira, Terror, Remembering Never, Kingdom Of Sorrow i wiele, wiele innych) chyba nieco się zdrzemnął w trakcie rejestracji albumu. Zwykle każda płyta przez niego produkowana jest na swój sposób wyjątkowa. Mam wrażenie, że tym razem trafił na zespół z mniej klarowną wizją własnego brzmienia, w związku z czym "One Reality" brzmi bardzo przeciętnie, by nie powiedzieć nijako. I bardzo bezpiecznie. Jak na tak młody zespół, muzyka jest wysoce zachowawcza. Czysto muzycznie brak wyróżników, partii, które na dłużej zostałyby w pamięci. Numery przechodzą jeden w drugi, zostaje wrażenie, że nie jest to zła muzyka, ale nie ma niczego, co sprawiłoby, że po czasie chciałoby się do niej wracać. Są płyty, które celowo komponuje się w ten sposób, by kolejne utwory tworzyły niepodzielną całość, jednak w tym przypadku nie miało to miejsca. I to stanowi główną porażkę Amerykanów. W końcu nawet w tak wyeksploatowanym gatunku, jakim bez wątpienia jest metalcore, mającym oczywiste ograniczenia, wciąż możliwe jest tworzenie muzyki, która zostaje w głowie na dłużej. Udowodnili to już, między innymi, muzycy Bleeding Through, Haste The Day, Evergreen Terrace czy Ligeia.
Przed Texas in July długa droga na szczyt. Słuchając "One Reality" czuję, że słucham zespołu, który dopiero poszukuje własnej tożsamości. Rzecz nie leży w umiejętnościach kwintetu, tych im nie brakuje. Brak za to muzycznej wyobraźni. Mają czas, wciąż się rozwijają. Niewątpliwie, ich umiejętności kompozycyjne będą ewoluować; mam jedynie nadzieję, że następnym razem popuszczą wodze fantazji i w pełni uwolnią potencjał twórczy. Póki co, jest poprawnie. Zbyt poprawnie.
Sebastian Urbańczyk