Metalcorowcy z Dayton w Ohio nie kazali swym fanom zbyt długo czekać na następcę ubiegłorocznego "Zombie". Amerykanie za Oceanem robią błyskawiczną karierę. Od debiutanckiego albumu zachwytom nad ich twórczością nie ma końca.
Sam nigdy nie rozumiałem fenomenu tego bandu. Ich płyty były całkowicie pozbawione oryginalności, choćby zalążku własnego stylu. Słuchając ich miałem wrażenie, że tworzone są na zasadzie "kopiuj"/"wklej". W myślach odtwarzałem listę zespołów, z jakimi kojarzyły mi się kolejne partie. A lista była długa. Sytuacja zmieniła się, przynajmniej chwilowo, in plus, wraz z wydaniem wspomnianej epki "Zombie".
"Dead Throne" powstawało pod czujnym okiem metalcorowego guru Adama Dutkiewicza. Trzeba przyznać, że pod względem brzmieniowym płyta jest doskonała. Może nie ma tu tak bezpośredniego uderzenia, jak na "Zombie", które swoim soundem burzyło ściany, ale muzyka TDWP wciąż ma odpowiednią moc. Kryształowo czysta produkcja pozwala usłyszeć wszystkie niuanse, których jest tu niemało. Tu i ówdzie pojawiają się klawiszowe i gitarowe zagrywki, wplecione w brzmieniową nawałnicę. Dutkiewicz panuje jednak nad wszystkim i żaden dźwięk nie umknie nawet mniej uważnemu słuchaczowi.
Muzycznie po raz kolejny TDWP nie zdobywa punktów za oryginalność, ale to ich pierwszy długograj, który nosi ślady własnej inwencji. Szkoda, że Amerykanie nie są bardziej odważni i wciąż w ich muzyce słychać głównie twórczość innych zespołów. Różnica, w porównaniu z poprzednimi krążkami, polega na tym, że wreszcie przynajmniej próbują ograć to po swojemu. W rezultacie otrzymujemy metalcorowy koktajl, którego wszystkie składniki są dobrze znane. Jednak, jeśli ktoś lubi poszczególne smaki, na pewno będzie usatysfakcjonowany tym, co otrzyma. Zwłaszcza, że całość jest wymieszana bardzo zgrabnie, dzięki czemu wychodzi nienajgorsza rzecz. Brutalny, agresywny metalcore z potężnie brzmiącymi gitarami króluje na "Dead Throne". Apokaliptyczne klawisze i zróżnicowane wokale dopełniają obrazu całości.
Wokale to chyba najbardziej zauważalna zmiana. Hranica drze się, krzyczy, ryczy i jego praca na tej płycie robi wrażenie. Gdyby tylko panowie zredukowali czyste wokale w klimatach bliskich niezwiązanemu z branżą muzyczną Jacykowowi, byłoby idealnie.
"Dead Throne" nie jest dziełem wybitnym, ale tym razem słucha się TDWP bez bólu. Niestety, płyta ta należy do gatunku "posłuchaj, odłóż na półkę i zapomnij". Wydaje się, że to rzecz dla tych, którzy są ciekawi zjawiska, jakim jest metalcore. Ci słuchający go na co dzień z pewnością w tym roku słyszeli co najmniej kilka lepszych; nieosłuchani z tym stylem być może znajdą coś ciekawego. Tron, jaki by nie był, stanowi dla TDWP coś nieosiągalnego. Świat jest pełen lepszych i bardziej utalentowanych kapel.
Sebastian Urbańczyk