Zachwyty, lamenty, spory i inne mniej lub bardziej gorące objawy emocji, związanych z wydaniem ostatniego gniota, wyprodukowanego przez Morbid Angel, najprawdopodobniej skutecznie odciągnęły uwagę od premiery projektu Nader Sadek, której więcej niż daleko było do szumu, wywołanego przez wytwórnię przy okazji "Illud Divinum Insanus". A szkoda, bowiem "In The Flesh" to z pewnością krążek lepszy, choć niepozbawiony paru słabych punktów.
Zesztywniałe ramy death metalu dają się rozciągać na różne sposoby. Można robić to tak, jak Morbid Angel, to jest przez mało odkrywcze, siermiężne techno-beaty, albo w sposób zastosowany na recenzowanym albumie. Nader Sadek to egipski artysta, który współpracował m.in. z Mayhem, projektując scenografię koncertów oraz maski Attili (zarówno podczas jego występów w Sunn O))) jak i w Mayhem). Nic więc dziwnego, że Sadek zaprosił do współpracy Blasphemera, wieloletniego gitarzystę oraz głównego kompozytora Mayhem, odpowiedzialnego za całokształt muzyki wypełniającej trzy ostatnie materiały tego zespołu. To pierwszy element układanki.
Drugim jest Steve Tucker, który w Morbid Angel zastąpił Davida Vincenta, by po kilku latach zwolnić miejsce za mikrofonem, gdy syn marnotrawny postanowił powrócić w szeregi kapeli. Skład projektu uzupełnia Flo Mounier, perkusista Cryptopsy. Sam Nader Sadek nie gra na żadnym instrumencie; jest mózgiem projektu, czuwał nad całością oraz stworzył część muzyki, większą działkę na polu kompozycyjnym oddając Tuckerowi. Jakby tego było mało, w gronie gości, pojawiających się na "In The Flesh", są Attila oraz Destructhor, drugi gitarzysta Morbid Angel. To się nazywa mieć kontakty w branży, czyż nie?
Nazwiska muzyków, zaangażowanych w projekt, bezpośrednio przełożyły się na jego warstwę dźwiękową. Przede wszystkim, trudno uciec od skojarzeń z Morbidami. Nie znajdziemy tu dosłownych cytatów z twórczości bardziej znanych Amerykanów, ale podobieństwa w konstrukcji utworów, wzmacniane dodatkowo growlingiem Tuckera, są oczywiste. Podobnie dzieje się, jeśli chodzi o norweską stronę osobowości Egipcjanina. Choć objawia się ona znacznie rzadziej, robota Blasphemera jest wyraźna. Nie można nie usłyszeć, że na przykład środkowa część "Petrophilia" mogłaby bez żadnych zmian znaleźć się na "Ordo Ad Chao". Mayhemowskie riffy słychać też między innymi w końcówce "Soulless", "Mechanic Idolatry" czy "Nigredo in Necromance".
Płyta jest krótka (raptem dwa kwadranse) i zwarta. Sadek utrzymał całość w ryzach, nie pozwalając na nudne mielenie i rozciąganie pomysłów w nieskończoność, na zasadzie "skoro riff jest fajny, grajmy go przez dziesięć minut". Miał wizję materiału i z pomocą zaproszonych muzyków umiejętnie ją zrealizował. Płyty słucha się bardzo dobrze i przypuszczam, że z przyswojeniem sobie jej zawartości nie będą mieli problemu nawet ci, którzy nie przepadają za amerykańską wersją death metalu. Nie można pominąć również dobrej, przyjemnie nie-plastikowej produkcji, stanowiącej tak często wadę tego gatunku w wersji zaoceanicznej. Skoro zatem jest tak dobrze, gdzie wspomniane słabe punkty?
Przede wszystkim, Sadek nie wykorzystał pełni potencjału muzyków, zaangażowanych w projekt. Mam tu na myśli zwłaszcza Blasphemera. Mounier odwala kawał dobrej roboty, Tucker pokazał 100% swego wokalnego potencjału, a pozostali goście popisali się kilkoma niezłymi melodyjnymi solówkami (poza Attilą, którego skromna obecność sprawia, że trudno go w ogóle zauważyć). Natomiast Blasphemer tylko w paru momentach wykracza poza klasyczne deathmetalowe schematy. Na dodatek, wziął udział w komponowaniu tylko jednego utworu - wspomnianego wyżej "Petrophilia". To właśnie jego intensywniejszy udział w projekcie sprawiłby, że Nader Sadek zawędrowałby w ciekawsze, bardziej pokręcone rejony. Tak się jednak nie stało i dlatego "In The Flesh" jest tak zaskakująco bezpiecznym materiałem. Jakby zespół zatrzymał się w pół kroku i mimo wszystko nie chciał opuszczać bezpiecznej, deathmetalowej przystani. Wiąże się z tym jeszcze jeden problem. Trudno tak naprawdę usłyszeć tu coś, co nie pojawiłoby się wcześniej w twórczości innych bandów z tej stylistyki. Reasumując, pomysł świetny, a wykonanie bardzo solidne. Szkoda jednak tego istniejącego, ale niewykorzystanego potencjału oraz szansy na zaprezentowanie czegoś świeższego i nietuzinkowego. Kilka krótkich przebłysków niestety nie wystarczy, by mówić tu o całkiem nowej jakości.
Szymon Kubicki