Ze Sphere pierwszy raz zetknąłem się w 2007 roku, gdy przy zakupie kolejnego numeru "Thrash'em All" wpadli do mojego odtwarzacza jako wielka niewiadoma. I trochę się w tym odtwarzaczu kręcili. Nie inaczej stało się z ich najnowszym wydawnictwem, "Homo Hereticus".
Po czterech latach milczenia moja pamięć o Sphere zdążyła się trochę zakurzyć, toteż miałem prawo odczuwać lekkie drżenie serca przed ponownym spotkaniem się z tym zespołem. Jednak w dobre zespoły, chociaż w ogóle nie rozreklamowane, trzeba wierzyć. Bo Sphere w dziedzinie coraz bardziej zatęchłego death metalu wysmażyli wydawnictwo godne postawienia na półce koło ostatnich albumów Nile, Lost Soul czy Nomad.
Od razu na wstępie warto zaznaczyć, że "Homo Hereticus" to nie jest jakaś rewolucja. To album wiążący w jedno kilka ważnych składników, tworzących razem prawdziwy koktajl death metalowych patentów, składających się na frapujący styl. Nazwijmy go, zostając w stylistyce kulinarnej, "medium rare death metal". Bo mamy na "Homo Hereticus" i proste, pardon, napierdalanki jak "Psalm to the Dark One" (murowany koncertowy killer), mamy trochę psychopatycznego klimatu tu i tam (początki "Forever Sworn to Blasphemy", "Holistic Paralisys" czy "Grave's Cold Darkness"), mamy i techniczną ekwilibrystykę, bardziej jednak w stylu Behemoth z okolic "Thelema.6" niż Meshuggah. Zazwyczaj jednak tempo nie gna na złamanie karku, dając oddech kompozycjom i dużą "przestrzeń". To jednak nie tylko zasługa aranży, ale też wybornej produkcji, nad którą pieczę trzymał Tomasz Zalewski, czyli uznana marka.
"Homo Hereticus" zatem może Wam jawić się jako death metal bardzo bezpieczny, unikający szaleństw, będący bardziej zlepkiem kilku stylów niż własną inwencją. Nic bardziej mylnego! Sphere na nowym krążku to zespół, który rozpozna każdy, kto choć raz wysłuchał ich poprzedniego albumu "Damned Souls Rituals". Sphere mają swój styl, który cztery lata temu ktoś określił mianem death metalu środka i w sumie to bardzo trafne spostrzeżenie. Momentami potupiemy do "Homo Hereticus" nóżką, momentami powyłapujemy niuanse riffowania, momentami zaskoczą nas zmiany tempa, ot, dla każdego coś miłego. I to jest dla mnie bardzo fajne, orzeźwiające, przypominające, że w świecie muzyki metalowej, gdzie coraz trudniej o zaskoczenie, wystarczy ruszyć głową, poszukać inwencji i ze znanych składników usmażyć można bardzo strawne danie.
P.S. A jak nie przekonuje Was moja pisanina, to zapewniam, że lepszych "świńskich" wokali niż tych od Analrippera nie zaznacie ;)
Grzegorz Żurek