Przyznam, że ostatnio, częściej niż to wcześniej bywało, kolejne wydawnictwa Agonia Records przemawiają do mnie w mniejszym stopniu. I nie chodzi tu o porzucanie stricte blackmetalowego wizerunku, bo przecież żaden ze mnie 'prawdziwek', a raczej o rezultaty zawierania kontraktów ze średniakami, wydającymi średniej jakości albumy.
Stacjonujący w Wielkiej Brytanii Spearhead ze swoją trzecią w dorobku płytą, to wzorcowy przykład takiego stanu rzeczy. "Theomachia" jest krążkiem poprawnym, dość solidnym, a jednocześnie idealnie przeciętnym. Trudno znaleźć na nim cokolwiek, do czego można by się przyczepić, ale niemożliwością jest również wyodrębnić jakiegokolwiek element, który mógłby wyróżnić kapelę na tle licznego tłumu podobnych im deathmetalowych aktów. Nie pamiętam, ile robiłem podejść do tego materiału, ale zawsze miałem dokładnie te same odczucia. Owszem, Anglicy starają się odejść od sztampy, choćby dzięki instrumentalnym "Praesagium" i "Aftermath", ale udaje im się to tylko połowicznie. W drugiej z wymienionych, zamykającej album kompozycji, dość niespodziewanie zespół prezentuje ciekawe, bardziej blackmetalowe brzmienie gitar (i to w tym współczesnym, eksperymentalnym nurcie gatunku) i trzeba im oddać, że to zdało egzamin.
Szkoda, że "Theomachia" nie zawiera większej ilości podobnych momentów, bo choć wytwórnia twierdzi, że Spearhead to ‘Black/Death Metal Militia’, tak naprawdę muzycznie to czysty śmierć metal i, poza wcześniej wspomnianym "Aftermath", nie słyszę tu żadnych blackmetalowych elementów. Anglicy nie tworzą przy tym ani szczególnie brutalnych czy agresywnych dźwięków; nie spieszą się zanadto, ale też trudno mówić tu o jakimś szczególnym ciężarze. Dominują średnie tempa z pewnymi przyspieszeniami, ale to w końcu właśnie na Wyspach, mocniej niż gdzie indziej, zakorzeniona jest taka szkoła grania death metalu. Choć, nie zrozumcie mnie źle - drugi Bolt Thrower to na pewno nie jest.
Największy problem "Theomachia" to, niestety, ogarniająca słuchacza monotonia. Zestaw utworów, zapodany jednym ciągiem, niezmiennie sprawia, że myśli dokądś ulatują, a nim się człowiek obejrzy, połowa albumu za nami. Szkoda, bo niektóre kawałki (np. "Polemos Pater Panton") są całkiem udane, lecz giną w dźwiękowej przestrzeni płyty zdominowanej przez przeciętniaki w rodzaju "Herald The Lightning". Trudno mówić o rozczarowaniu, bo słaby materiał to nie jest. Rzecz w tym, że na lewej flance czai się z 50 podobnych krążków; na prawej pozycje bojowe przyjęło drugie tyle, a środkiem zasuwa awangarda w rodzaju Nader Sadek czy Ulcerate. W starciu z tym tłumem, Spearhead raczej nie ma szans przebić się do świadomości słuchaczy.
Szymon Kubicki