Na drugi album Iperyt przyszło nam poczekać parę lat wypełnionych kontrowersjami wokół zespołu, przesuwaniem daty premiery płyty i kolejnymi jej zapowiedziami. "No State of Grace" nareszcie się ukazało. Czy jednak warto było czekać?
Iperyt zawsze jawili mi się jako pewni ekstremiści. Pamiętam ich koncert w Bielsku-Białej, jeszcze z okresu debiutanckiej EP-ki, jeden z najagresywniejszych, jaki widziałem. Czytając wywiady z muzykami, nie dziwię się, że wywołują kontrowersje, ale posądzenia za sympatię neonazistowskie uważam za przesadzone. Inna sprawa, że w kwestii ideologicznej i tak posuwają się daleko, zaś w warstwie muzycznej, co chyba istotniejsze, mają na siebie wyraźny pomysł i wizję tego, co chcą osiągnąć.
Iperyt nadal jawi się więc jako zespół bezkompromisowy. Teksty Peoplehatera promują sado-masochizm ("Scars are Sexy"), nawiązują do nihilizmu oraz nawołują do nienawiści. Jak widać każdy koneser gatunku z pewnością znajdzie tutaj coś dla siebie... W warstwie muzycznej nadal mamy do czynienia z black/death metalem napędzanym elektroniczną perkusją. I właśnie wplecione w całość elementy techno sprawiają, że zespół oferuje coś świeżego. Połączenie agresywnych odmian metalu i muzyki elektronicznej mogłoby dać porażający efekt. W dużej mierze tak jest, ale kapela zdecydowanie tłumi tym razem swoje wybuchy agresji, pomiędzy fragmenty bezlitosnego ataku wtykając wolniejsze i cięższe motywy niepozbawione melodii. Nie ukrywam, że chętnie usłyszałbym Iperyt w bardziej terrorystycznej, bezwzględnej formie. Słuchać jednak, że muzycy nie zamierzają zamykać się w wąskich ramach stylistycznych i prawdopodobnie jeszcze nie raz nas zaskoczą.
Grupa na "No State of Grace" nadal idzie w pewnym sensie pod prąd, z pewnością irytuje purystów, jednocześnie intryguje i pokazuję, że ekstremalny metal można zagrać w miarę świeży, nowoczesny sposób.
Jacek Walewski