Ekipa Jamesa Rivery, metalowego wokalisty o nieprzeciętnych warunkach tak jakby ktoś nie wiedział, w 2010 roku popełniła już drugi od swojego powrotu album. I tak jak "The King of Hell" średnio mnie przekonał, tak w "Glory of Chaos" totalnie się zakochałem.
"Glory of Chaos" już na starcie prezentuje się lepiej od poprzedniczki, bo estetyczniej. Nie po okładce sądzi się album, ale fakt faktem, że cover najnowszej płyty Helstar jest pro, "The King of Hell" raczej wywoływał w tej materii uśmiech politowania. Muzyczna maszyna rusza wraz z dźwiękami pierwszego "Angels Fall to Hell". Chwila pozornego gitarowego spokoju, nagle sekcja rozpędza się wespół z thrashową masturbacją gryfu wchodzi soczysty riff wraz z TYM wokalem Rivery i od razu jesteśmy w domu. Jeśli ktoś nie wie jak brzmi James śpieszę z wyjaśnieniami. Otóż mój cichy wokalny faworyt to gardłowa symbioza obu wokalistów Judas Priest połączona z lekkim thrashowym brudem. I podoba mi się w Riverze to, że nie kombinuje, wie do jakiej muzy powinien kłaść ślady i to robi.
Niezawodna internetowa metalowa encyklopedia określa Helstar mianem power/speed metal. Cóż, każdy może się mylić. Dla mnie to czystej wody symbiotyczna mieszanka thrash i heavy metalu. Na siłę można podciągnąć "Glory of Chaos" do szufladki U.S. Power, którą okupuje np. Nevermore, ale nie w licytowaniu o styl tu chodzi. Chodzi o mięsiste brzmienie, wybornie tnące jak żyletki gitary, rozpędzoną sekcję rytmiczną i o kapitalne aranże. Bo cała siła "Glory of Chaos" tkwi w urozmaiconych kompozycjach. Kawałki są ciekawe, partię solowe poprzetykane są zmianami temp, utwory potrafią zaskoczyć w najmniej oczekiwanych momentach, słowem nie ma nudy.
"Glory of Chaos" to również płyta bardzo klimatyczna. Słuchając jej zagłębiamy się z każdym kawałkiem w ciekawy i mroczny muzyczny świat Helstar. A atmosferę tą generuje fakt iż panowie wiedzą czym jest metal. Nie ma tutaj niepotrzebnych mielizn i balladek. Od początku do końca dostajemy masywne strzały między oczy. Jedyną chwilą na oddech jest bardziej klasyczny "Summer of Hate", rzecz spokojniejsza ale w dalszym ciągu skutecznie szarpiąca nerwy słuchacza. Każdy utwór na "Glory of Chaos" to osobna kopalnia thrash metalowych riffów i jasna deklaracja Helstar, że w tym gatunku nie ma zmiłuj i liczy się headbanging. Jak np. "Anger", kompozycja mająca wiele wspólnego ze swym tytułowym gniewem, rzecz mocno Exodusowa, pełna dynamiki i thrashowego ognia. Przy czym, co warte odnotowania, dzięki dużemu zróżnicowania tracków, przy obracaniu się wciąż w jednej stylistyce, nie ma miejsca na powtarzanie schematów.
Jedynym minusem "Glory of Chaos" jest fakt, że album ten niczego nowego dla metalu nie odkrywa. Ale dam sobie na chwilę spokój z moimi zapędami do poszukiwań innowacji. Helstar wydał krążek, który daje mnóstwo radości fanom mocnych brzmień. Pędzi do przodu jak rakieta, ma mocarne wręcz brzmienie i nie nudzi się po kilku odsłuchaniach. Czego chcieć więcej?
Grzegorz Żurek