Najpierw był Kononowicz ze swoim "Nie Będzie Niczego", później polski Frontside i “Zniszczyć Wszystko"; wreszcie przyszła odpowiedź z Nowej Zelandii w postaci "Destroyers Of All" zespołu Ulcerate.
I tu żarty się kończą, bowiem Nowozelandczycy z Auckland dostarczyli pod moją strzechę materiał z rasowym death metalem. I to w postaci przeze mnie uwielbianej, tj. na modłę Immolation. Los się do mnie uśmiecha, ciężko wybrać najlepszy materiał z promówek, które ostatnio wpadają mi w ręce. Do szacownego grona właśnie dołącza ekipa z Nowej Zelandii.
Ulcerate swoim ostatnim, klasowym albumem "Everything Is Fire", zwrócili na siebie uwagę świata death metalu. Wedle zapowiedzi samych muzyków, na najnowszej płycie miało nie być rewolucji. No i nie ma, a mimo to udało im się pójść o krok dalej.
Od przełomowego dla death metalu "Close To A World Below" amerykańskiego Immolation mija 11 lat. Ulcerate wzięło ze stylu Nowojorczyków to, co najlepsze i dokonało rozwinięcia tego stylu. Zespół wypłynął na nowe wody i rozpoczął eksplorację nieznanych terenów.
Charakterystyczne dla Immolation rwane riffy, kanonadę perkusyjną, buczące brzmienie panowie z Ulcerate połączyli z klimatycznym, metalowym, żeby nie powiedzieć post-metalowym graniem. Immolation potrafili grać gwałtowną muzykę, ale potrafili i zwolnić, potraktować słuchacza stutonowym walcem, a czasem uraczyć spokojniejszym, bardziej przestrzennym utworem, jak np. "Reluctant Messiah" z "Unholy Cult".
To samo znaleźć można na "Destroyers Of All". Utwory są długie, przeciętnie trwają ok. 7 minut. Mają otwartą strukturę, nie ma schematu zwrotka-refren. Bardzo dużo dzieje się w muzyce Nowozelandczyków. Numery mają zmienną dynamikę. Zazwyczaj rozpoczyna je mocne uderzenie, by dalej przejść w wolniejsze partie, bardziej przestrzenne, jakby muzycy chcieli odpocząć przed kolejnym atakiem na zmysły słuchacza. Trzeba przyznać, że komponują utwory z dużym wyczuciem, umiejętnie budują klimat. Warto zaznaczyć, że cały materiał jest bardzo klimatyczny, zwłaszcza jak na ten gatunek. Sporo jest fragmentów, które zbliżają tę muzykę wręcz do grania w stylu Callisto czy Cult Of Luna.
Znakomitą pracę wykonują tu zarówno gitarzysta, jak i perkusista. Partie tych instrumentów doskonale ze sobą współgrają. Bębny są ciekawie zaaranżowane, zmiany tempa, ‘połamany’ rytm. Michael Hoggard z kolei dba, aby słuchacz ani przez chwilę nie nudził się w trakcie kilkuminutowych numerów. Nie ma tu riffów-wypełniaczy. Przez cały czas coś dzieje się w partiach gitar, coś co przykuwa uwagę.
Kilka słów muszę poświęcić również samej produkcji albumu. Po raz kolejny odpowiedzialni za brzmienie płyty są sami muzycy. I znów sound jest znakomity. Muzyka wyprodukowana jest tak, że atakuje z odpowiednią mocą, a jednocześnie partie poszczególnych instrumentów są dobrze słyszalne. Więcej niż dobra robota w wykonaniu Jamiego Saint Merata (perkusja) i Michaela Hoggarda (gitary).
Nie ma już chyba nic do dodania. To jedna z najlepszych płyt tego roku w ogóle. W obliczu obniżki formy Immolation, ekipa z Auckland przychodzi na ratunek wielbicielom tego rodzaju death metalu. Proponuje podróż, której szlak przekracza czasem nawet granice tego gatunku.
Sebastian Urbańczyk