Grecy powracają z ósmym już albumem w karierze. Karierze, w trakcie której nie przeżyli może jakichś wielkich upadków, ale też i niewielu doświadczyli wzlotów. Oczywiście, Septic Flesh to zespół o ustalonej marce, produkujący solidne płyty, który jednak nigdy, przynajmniej w moim odczuciu, nie nagrał porywającego krążka.
Nigdy nie budziłem się z chęcią natychmiastowego odpalenia którejś z ich płyt. A przecież z muzyką czasem jest jak z dziewczyną, cały dzień potrafi chodzić po głowie.
Do tej pory moimi faworytami w dyskografii SF były: ostatnia, jak dotąd, "Communion" (2008) oraz wcześniejsza "Sumerian Daemons" (2003). Można powiedzieć, że przy okazji wydania tej ostatniej coś dobrego zaczęło się dziać w muzyce Greków. Nie mam też wątpliwości, że "The Great Mass" to najlepsza rzecz, jaką wydali muzycy z Hellady. To zawsze miłe zaskoczenie w czasach, gdy zwykle zespół mający 3-4 płyty na koncie każdym kolejnym wydawnictwem uświadamia słuchaczowi, że najlepsze, co miał do zagrania, już (niestety) nagrał. Są od tej reguły wyjątki i Septic Flesh ewidentnie do nich należy.
Od pierwszych płyt Ateńczycy starali się łączyć orkiestralne klawisze z melodyjnym death metalem. Jednak dopiero na ostatnich płytach udało im się skomponować naprawdę świetne tematy. Muzycy Septic Flesh mają projekt o nazwie Chaostar. Kształcący się w kompozycji w London College of Music lider Septic Flesh Christos Antoniu, dawał upust swemu zamiłowaniu do klasyki w tym właśnie projekcie. Było kwestią czasu, kiedy połączy obie formy muzyczne w jedno i stało się to właśnie na "The Great Mass". Z pomocą w utrwaleniu tej wizji przyszła Orkiestra Filharmonii Praskiej oraz 32-osobowy chór.
Efekt jest co najmniej zdumiewający. Porównywać orkiestracje np. Dimmu Borgir do tych z "The Great Mass" to jak porównywać fabułę "Zmierzchu" do "Niebezpiecznych Związków" Frearsa. Obydwa są być może dobrze zrealizowane, ale niuansów i treści jakby więcej w tym drugim. Zarówno jeśli idzie o tematy na orkiestrę, jak i te death metalowe, to najlepsza rzecz, jaką Grekom udało się skomponować do tej pory.
Muzyka na "The Great Mass" jest raz gwałtowna, raz klimatyczna. Jednak dominującym elementem jest ten pierwszy. Brzmi to trochę jak soundtrack do jakiegoś gotyckiego horroru. Ściana dźwięku jest powalająca. Orkiestracje na szczęście nie ociekają bombastycznym patosem. Bardziej budują klimat, a jeśli już spotykają się w crescendo z gitarami i perkusją, zaaranżowane są na tyle ciekawie, że nie odnosi się wrażenia, że słyszało się to już sto razy. Zmienność tempa to też duży atut płyty. Aranżacja perkusji, kombinowanie ze zmiennym metrum, tak niewiele trzeba, by zaciekawić słuchacza, tak by nie miał wrażenia powtarzalności. Tu również oklaski dla perkusisty Fotisa Benardo. Jest też ukłon w stronę starszych fanów w postaci "Rising", gdzie prosty melodyjny gitarowy temat stanowi podstawę utworu, w refrenie zaś słychać charakterystyczny czysty wokal Sotirisa Vayenasa. Tak niewiele czasem potrzeba, by skomponować dobry metalowy numer.
Septic Flesh właśnie osiągnął szczyt i mam nadzieję, że nieprędko z niego zejdzie. Takie płyty pchają ten gatunek do przodu. Na dzień dzisiejszy "The Great Mass" w moim odczuciu jest poza konkurencją, jeśli idzie o death metal. Jeden z najlepszych albumów w tym gatunku od lat. Pozostaje wcisnąć play i ponownie zanurzyć się w niespokojnym klimacie, wykreowanym przez Greków.
Sebastian Urbańczyk