Bloodbound

Unholy Cross

Gatunek: Metal

Pozostałe recenzje wykonawcy Bloodbound
Recenzje
2011-04-18
Bloodbound - Unholy Cross Bloodbound - Unholy Cross
Nasza ocena:
4 /10

Klasyka jest klasyką i lepiej trzymać się założeń danego nurtu. Bruce Dickinson sztuk jeden nie wystarczy w dziejach muzyki metalowej. No i wszyscy lubią piosenki, które już kiedyś słyszeli. A co jeśli jednak nie?

Cóż, w każdym zespole zdarzają się jakieś filmy, jazdy i przeskoki. I tym razem (znów) padło na Urbana Breeda. Tenże osobnik po raz kolejny opuścił szeregi Bloodbound i pognał w siną dal. Na jego miejsce wskoczył niejaki Patrik Johansson. I po tych wszystkich zawirowaniach panowie postanowili zaszczycić nas nowym krążkiem. Tylko czy naprawdę musieli to uczynić?

Mam bardzo mieszane uczucia wobec tego faktu. Album zaczyna się od niezłego kawałka o tytule wiele mówiącym fanom fantastyki "Moria", z niezwykle ważnym, bardzo twardym "R", które jest akcentowane (coby nikt nie zapomniał) za każdym razem. Utwór bardzo ładnie zaprasza do przesłuchania dalszej części płyty. Ale to są tylko dobre złego początki. Później nie ma co prawda tego "R", ale też nie ma czym się specjalnie zachwycać. Cały krążek jest utrzymany w klimacie, który można znaleźć na każdym niemalże krążku Iron Maiden. Tyle, że skoro oni nagrywają radośnie (prawie) wszystko na swoją (jedną) modłę, to po się powtarzać? Głos pana Johanssona jest naprawdę dobry i czysty, ale skoro już mamy jednego Dickinsona, to po co bawić się w klony?

Największą wadą tego albumu jest przeciętność. Większość utworów jest jednakowa, brzmiąca jak twórczość wspomnianych już Maidenów, czy innych zasłużonych zespołów z tej szufladki muzycznej. "Brothers of War" tak strasznie przypomina kawałki ze starszych płyt Helloween, że przy pierwszym słuchaniu musiałam sprawdzić, czy to na pewno nie jest pewien zespół na H. Ponieważ panowie z uporem maniaka postanowili trzymać się tego, z czego "zbudowany" jest ten gatunek i zupełnie nie dodawać nic od siebie, to cóż, nie ma co się doszukiwać innowacji. Wszystko jest poprawne. Tylko czy naprawdę światu jest potrzebna kolejna taka sama płyta?


Muzyka grana przez poszczególne instrumenty jest przyzwoita, nie ma tu żadnych fajerwerków, fantastycznych popisów. Są solówki, są jakieś przyjazne dźwięki, ale to za mało. To wszystko jest tak nudno-przeciętne, że nawet nie specjalnie mam ochotę się znęcać.
Być może Bloodbound czuło silną potrzebę nagrania jakiegoś materiału, ale chyba jednak nie powinni tego robić. Wszystko tu jest tak irytująco wtórne, że aż chwilami robi się słabo. Ile można słuchać w kółko tego samego, tyle, że w wydaniu innych gości? Może zamiast autorskiego projektu wystarczyłoby napisać "Tribute to..."

Nawet okładka sugeruje jakieś dziwne konszachty z Maidenami, bądź Hammerfall. Tyle, że Eddie jest jeden jedyny i niepowtarzalny. Tego stwora z okładki "Unholy Cross" na pewno spacyfikował w ciągu kilku sekund i związał swoim bandażem do granicy kwiku na deser. Nie chodzi o to, że ten krążek to jakiś straszliwy maszkaron. Po prostu jeśli ktoś będzie chciał posłuchać klimatów Iron Maiden, czy Hammerfall, to kupi ich płytę, a nie jakiegoś tam Bloodbound. Klasyka klasyką, ale bez dodania czegoś od siebie jest się tylko rzemieślnikiem, nie artystą. Ta płyta jest jak łatwa panienka - w sam raz na jeden raz. Więcej nie polecam.

Julia Kata