Na początek krótka notka biograficzna. Nie powiem, żeby była tu najważniejsza, ale tak się jakoś złożyło, że ilekroć pada nazwa 40 Watt Sun, od razu w drugim zdaniu pojawia się szyld Warning.
Tak, to prawda, 2/3 składu tych kapel pokrywa się, problem jednak w tym, że zawartość "The Inside Room" nie pozostawia wątpliwości, że te personalne powiązania to jedyny atut, jakim może poszczycić się ów zespół. Zresztą, atut raczej wątpliwej wartości, bo nie oszukujmy się, Warning nigdy do największych tuzów brytyjskiej sceny doommetalowej nie należał. Oczywiście, powszechna opinia jest odmienna, ale ja, choć zupełnie nie pojmuję jej źródeł, polemizować z nią nie zamierzam. Wystarczy, że Warning nigdy szczególnie mnie nie poruszał, choć faktem jest, że ostatni krążek, "Watching from a Distance", nie był w gruncie rzeczy złym materiałem. Powiedzmy, że raczej przeciętnym. Niestety, nawet ten mało wymagający przymiotnik trudno zastosować do "The Inside Room".
Właściwie lepszą nazwą dla kapeli byłaby 40 Watt Bulb, taka jest bowiem moc tego albumu. Ja wiem, że smutek, melancholia, depresja, jesień i w ogóle kaszana, czyli "niech mnie ktoś przytuli", ale dlaczego musi być to wszystko tak nudne, mdłe i kompletnie bezjajeczne? Jako fanatyk gatunku, przesłuchałem w życiu więcej doommetalowych płyt, niż przeciętny amerykański policjant wcina pączków przez całe życie, więc po prostu wiem, że melancholia nie musi oznaczać nudy, a w dziesięciominutowym kawałku, opartym na jednym patencie, można zawrzeć ogrom emocji. "The Inside Room" okazał się zaś, niestety, niczym więcej niż tylko kiepskim, boleśnie nieudolnym materiałem.
Lista zarzutów jest konkretna. Dokładnie cały album utrzymany jest w niezmiennie ślimaczym tempie oraz opiera się na dosłownie kilku riffach. Nie ma tu ani jednego przyspieszenia, ani jednego zwolnienia, a warstwa instrumentalna ani razu nie spełnia innej roli niż tylko skrajnie monotonny podkład dla wokalu. Czasem podobny ascetyzm przyczynia się do nadania muzyce transowego, rytualnego charakteru, ale nie tym razem. Jednocześnie, Patrick Walker non stop śpiewa tą samą manierą, która po kilkunastu minutach wkurwiłaby nawet głaz narzutowy. Zapomnijcie o jakimkolwiek, minimalnym choćby urozmaiceniu, słuchacz otrzymuje pięć praktycznie niczym nie różniących się utworów, trwających łącznie blisko 50 minut. Monotonia albumu jest tak porażająca, że aż w pewnym sensie fascynująca. To istny fenomen, takiego rezultatu nie osiągają nawet najwięksi funeralowi ekstremiści. Podziwiam ludzi, którzy szczerze doceniają "The Inside Room", ja ku takim wyżynom percepcji wznieść się niestety nie potrafię. Generalnie - do kosza.
Szymon Kubicki