Amerykański Crowbar jest jednym z ojców chrzestnych stylu określanego jako sludge. 22 lata temu grupa muzyków z Nowego Orleanu dała początek czemuś nowemu na metalowej scenie. Podjęła próbę połączenia wolnych, właściwie doomowych (choć w nieco innym niż europejskie rozumieniu tego słowa) partii ze sporadycznymi hardcorowymi zrywami.
Dodając do tego specyficzne brzmienie, panowie stworzyli podwaliny pod sludge, stając się inspiracją dla niezliczonej ilości naśladowców.
Po sześciu latach przerwy zespół powraca z nowym, dziewiątym w swej karierze albumem. Trzeba przyznać, że nigdy jeszcze kapela nie zaliczyła poważnej wtopy, jej produkcje zawsze były gwarancją jakości. Jedynym spadkiem formy był, w mojej ocenie, album "Equilibrium". Dzieli on moje ulubione w dyskografii Crowbar "Odd Fellows Rest" oraz "Sonic Excess In It’s Purets Form". Ostatni album, "Lifesblood for the downtrodden", wyprodukował Rex Brown. Był to bardzo dobry krążek, ale niestety, przynajmniej w moim odczuciu, właśnie produkcja sprawiła, że odczuwałem niedosyt. Zapiaszczone, tłumiące brzmienie gitary sprawiło, że zabrakło tej charakterystycznej dla zespołu mocy; same numery były znakomite.
Być może do tych samych wniosków doszedł lider ekipy z Luizjany, bowiem "Severe..." wyprodukował sam, a ostateczny szlif materiału powierzył Zeussowi (Emmure, Hatebreed, Municipal Waste, Shai Hulud, Remembering Never, Bleeding Through...), którego miał okazję poznać przy rejestracji płyt Kingdom of Sorrow. Wtedy współpraca była bardzo satysfakcjonująca. Tak też jest w przypadku nowej płyty Crowbar. "Severe The Wicked Hand" bliżej ma do wcześniejszych albumów zespołu.
Przyznam, że trochę się obawiałem, czy aby Windstein nie pozbawił się co lepszych pomysłów, nagrywając w krótkim odstępie czasowym dwie płyty z Kingdom of Sorrow oraz jedną z Down. Bardzo dobre, swoją drogą. Słuchając jednak "Severe..." odnoszę wrażenie, jakby na potrzeby tamtych bandów wykorzystał riffy, może nie z listy rezerwowej, ale jakby z innej szuflady; najlepsze zachował na nowy album swojej macierzystej formacji. Wpuścił też nieco świeżej krwi, przemeblował skład, pojawił się nowy bębniarz Tommy Buckley (Soilent Green), a Mathew Brunson (Kingdom of Sorrow) zastąpił dotychczasowego gitarzystę Steve’a Gibba. Bas przejął Patrick Bruders (Goatwhore).
Kiedyś, jeden z muzyków EHG powiedział, że w Nowym Orleanie jest tak gorąco, że po prostu nie da się grać szybko. I Crowbar gra wolno, przez większą część płyty. Windstein znów jak z rękawa sypie znakomitymi riffami, o ciężarze kilkutonowego walca. Charakterystyczne, ‘jęczące’ riffy niejednokrotnie wzruszają. Jest to jednak wzruszenie faceta, nie chłopca z grzywką (nikogo nie obrażając). Crowbar to... męska muzyka. Walcowate partie przeplatane są stonerowymi lub hardcorowymi przyspieszeniami. Te pierwsze przyjemnie ‘bujają’. "Protectors Of The Shrine" ma jeden z najlepszych metalowych riffów, jakie ostatnio słyszałem. Świetnie uderza w słuchacza, od samego początku. Do tego dopełnienie w postaci przejścia z perkusją na dwie stopy. Mistrzostwo. Jest też i kilka spokojniejszych chwil, kiedy np. do basu i perkusji dochodzi bardzo ładne, spokojne solo gitarowe ("As I Become One"). Pojawia się również akustyczny kawałek z dodatkiem pianina "A Farewell To Misery".
Album ma nieco inny charakter w porównaniu do wcześniejszych materiałów. Tamte były bardziej wściekłe, pełne frustracji; ten jest bardziej refleksyjny. Niewątpliwie ma na to wpływ obecny stan ducha Kirka Windsteina.
Nie wiem, czy Crowbar zdobędzie tą płytą nowych fanów. Na pewno w każdym razie zaspokoi starych. Z drugiej strony, zmiana wytwórni, zwłaszcza na taką jak E1, daje szansę na dotarcie do większej liczby ludzi, czego z całego serca im życzę. Im więcej uszu dosięgnie ten kawał znakomitego metalowego grania, tym lepiej. "Severe The Wicked Hand" zawiera wszystkie charakterystyczne elementy niezbędne do tego, by dać się wciągnąć w świat kreowany przez Windsteina i spółkę.
Sebastian Urbańczyk