Eden's Curse jest doskonałym przykładem na to, że nie trzeba mieszkać na jednym podwórku, aby nagrać wspólnie jakąś płytę. Nawet stacjonowanie na jednym kontynencie jest tylko obligatoryjne.
Wystarczy trochę samozaparcia, dwa doktoraty z logistyki i bardzo dużo dobrych chęci. Tylko czy takie zamieszanie i wycieczki krajoznawcze nie spowodują zużycia całej energii na podróże, zamiast na nagranie przyzwoitej płyty?
Chyba jednak nie do końca. Bo wbrew dziwnemu, zupełnie nie pasującemu do całości wstępowi, zespół postarał się całkiem nieźle, chociaż album ciężko nazwać doskonałym. Jak widać logistyka to podstawa, a fakt zamieszkiwania różnych krajów potrafi działać zbawiennie. Zmęczenie materiału ma mniejsze szanse na wystąpienie w tempie ekspresowym.
Panowie z Eden's Curse zaserwowali nam niestety dość nierówny materiał. Słuchanie go momentami przypomina jazdę po rodzimych drogach. Jedziesz sobie człowieku spokojnie, po równiutkim asfalcie, a 20 sekund później należy mocno pilnować własnej głowy, coby nie odpadła na wybojach. Tak czy owak nie ma tu kitów miesiąca, piosenki nawet jeśli są poniżej średniej płytowej, to nie powodują chęci wycia do księżyca (w większości). Są tak samo dobre jak pozostałe, tylko po prostu dużo chorowały w dzieciństwie. Niemniej jednak czuć, że są bardziej wymęczone, jazgotliwe i bez energii, chwilami nawet mdłe. Tak jest w przypadku "Guardian Angel". Przydługie solówki, usypiające chórki... Za takiego obrońcę, to ja jednak podziękuję.
Przy "Rivers Of Destiny" również bym dłużej popracowała. Jest nieco nieskładny i wszystkiego jest za dużo. Chórki kłócą się z wokalem, chwilami robi się totalny rozgardiasz i wojna instrumentów. Po prostu za dużo wszystkiego na raz. Nad "Children Of The Tide" nie będę się już znęcać, bo leżącego się nie kopie. To zdecydowanie muzycznie najgorszy kawałek. Ratuje go tylko wokal. Ale to zdecydowanie za mało, aby wysłuchać go bez zanudzenia się na śmierć. Skoro jest gorzej, to powinno być i lepiej. Co prawda na pierwszy singiel wybrano niezłe "No Holy Man", ale w moim odczuciu lepiej było wysłać na tę misję piosenkę tytułową. Najlepiej obrazuje klimat tej płyty, ma świetną energię i diabelnie dobrze się go słucha. A na dokładkę ma niezły tekst.
"Saints Of Tomorrow"przedstawia się bardzo ciekawie. Jest bardzo lekki, chórki dodają energii, a przejścia na perkusji chociaż dość dyskretne ładnie komponują się z solówkami na gitarze. Być może te ostatnie mogłyby być nieco krótsze, ale to już raczej zabieg kosmetyczny, a nie cała operacja plastyczna. Bardzo przyjazne słuchaczowi jest również "Can't Fool the Devil". Szybkie przejścia, nieco agresywnie odśpiewany tekst, fajne wstawki instrumentów klawiszowych, które akurat w tym kawałku nie dały się zupełnie zepchnąć na tyły. Są dobrze wyczuwalne i chwilami rywalizują z gitarami, którym dobrze zrobi nieco odpoczynku. Numer szybki, skoczny i melodyjny.
Album kończy się coverem nieodżałowanego Ronniego Jamesa Dio. Niestety, mam dość mieszane uczucia czy zespół poradził sobie z legendą. Bo z jednej stronie dźwięki brzmią bardzo dobrze, patyna kurzu nieco z tego kawałka opadła i nie stracił on pazura, ale z drugiej... Można było nieco podrasować wokal. Pan Eden głos ma co najmniej przyzwoity i mógł dodać coś od siebie. I właśnie przez jego śpiew odniosłam wrażenie, iż jest to po prostu odegrany poprawnie. A szkoda, bo utwór ma ogromny potencjał. Niestety niewykorzystany...
"Trinity" od początku do końca jest utrzymane w klimatach biblijnych. Zaczynając od okładki, na tekstach kończąc. Co prawda Duch Święty jest jakiś taki mało duchowaty, ale można wrzucić to na karb pytania "jak narysować ducha?". I trzeba Eden's Curse przyznać, iż pomysł sprawdził się w 100%. Wiara jest zazwyczaj sprawą wyjątkowo śliską, ale panowie przedstawili tu swoje poglądy i inspiracje w sposób, który nie razi. Nie ma tu zadęcia i przymusu, czego można by się w takiej sytuacji obawiać. A na dokładkę wszystko wyszło naprawdę spójnie. A że nierówno, to inna sprawa...
Cały materiał nie jest niestety jakiś wyjątkowo innowacyjny, świeży, czy zaskakujący. Ale nie można również tej płyty nazwać przeciętną. Po prostu muzycy mogli wykorzystać lepiej swój potencjał. Zbytnich fajerwerków tutaj nie znajdziemy, chociaż kilka numerów jest naprawdę dobrych i wartych przesłuchania. Na całe szczęście są też w stanie przyćmić te gorsze momenty i dlatego wystawiłam względnie wysoką ocenę. Dla fanów podobnych brzmień "Trinity" będzie albumem, który warto mieć, choć mogą uznać, iż za dużo tu inspiracji innymi, za mało własnej inwencji twórczej.
Julia Kata