Wielkieś mi uczynił pustki w domu moim, mój drogi Halfordzie "Made of Metalem" swoim. Pełno mnie, a jakoby nie było. Jedną słabiutką płytą tak wiele ubyło...Tyś za wszystkich metalował, za wszystkich śpiewałeś, jednym słabym albumem wszystko dziś spaprałeś...
Nie, nie padło mi na mój baniak, czuję się dobrze. Czuję również, że ta parafraza dziewiątego Trenu Jana Kochanowskiego jest jak najbardziej na miejscu. Rob Halford, Metal God, Bóg tej muzyki przez duże B ostatnimi laty pisze epitafium dla swojej obfitej i zacnej kariery. Wszystko zaczęło się od "Nostradamusa"... do dziś odczuwam alergiczną reakcję na tamto wydawnictwo. Ze wszech miar wesołe, pompatycznie nijakie i przekombinowane. Drugim symptomem upadku Bóstwa z Panteonu mrocznych sław czarciej muzy były "Winter Songs". Wiem, swego czasu na łamach portalu Magazynu Gitarzysty oceniłem tamtą płytę pozytywnie. Ale serio? Kolędy i pastorałki?!?! Po czasie zaczęła mi mocno ciążyć ta przemiana Obrońcy Wiary w Krzysztofa Krawczyka, a po-odsłuchowy szok i zwyczajowy entuzjazm dla "freak" pomysłów wyparował. Gdzieś pomiędzy skokami na kasę fanów w postaci DVD, re-edycji i kompilacji... Ostatnim gwoździem do grobu dla Roba jest, w moich oczach, najnowsze wydawnictwo "Made of Metal", czyli numer cztery w solowej karierze wokalisty. Rozmienianie autorytetu i sławy na drobne trwa w najlepsze!
Całość zaczyna się nawet całkiem, całkiem. "Undpisputed" zachęca mrocznym początkiem i riffowaniem z okolic "Crucible" jak również typową dla Roba wzniosłą kanonadą gitar w zwrotce. Pretendujący do miana epickiego refren, również nawet daje radę. Solówki i ich wymiana również na poziomie. Ale... utwór jako całość nie zachwyca. Cały czas, gdy go słyszę, mam wrażenie deja vu. Z jednej strony to dobrze, Motorhead na deja vu jedzie już kolejną dekadę. Tyle, że brak mi autentycznej mocy w tym numerze, porywającej jak czapki z głów przy starcie odrzutowca. Słowem - mięsa, które było w soundzie "Ressurection". "Fire and Ice" to już w ogóle jakaś kpina. Rob power metalujący w atmosferze wesołej biesiady. To ja już wolę się katować "Turbo" Judasów... "Made of Metal" skręca w jakieś elektroniczne pogłosy rodem z "Final Countdown" Europe (no dobra tu już się lekko pastwie), jedzie miarowym riffem i wyskakuje raz po raz z miałkim refrenie o... wyścigach Nascar. Nie moja kultura, nie moja bajka, nie muszę tego kupić. w odczuciu twórcy utwór ten miał chyba odzwierciedlać emocję jazdy autem bez trzymanki. U mnie wywołał emocję równą gonienia wózkiem sklepowym po markecie.
"Speed of Sound" to rzecz bardziej Judasowo-klasyczna, co oczywiste u Halforda ostatnimi czasy, momentami wesoła. Rasowy chorus jednak rekompensuje braki w tej kompozycji. Jest metalizowany hard rock, jest plus! Uwagę w zalewie nudnej przewidywalności przykuł u mnie country'ujący "Till the Day I Die". Nic po kolędach już mnie nie zdziwi ;) Acz zastanawia mnie orientacja (bez skojarzeń) Roba na tej płycie na amerykańską kulturę... Nascar, Country? Nie wiem, nie rozumiem, kryzys brytyjskiej tożsamości, nie moja sprawa. Było nie było utwór ten broni się całkiem sprawnie, głównie dlatego, że prezentuje niejakie novum i dodaje "Made of Metal" trochę oddechu.
Przy "We Own the Night" znów jednak usypiam. Ach te rozmiękczające wszystko ciepłe klawisze w refrenie, poezja kompozycyjnych strzałów samobójczych. "Heartless" znów niczym nie zaskakuje, oprócz plumkających w zwrotce gitar. Znów na plus bardziej hard rockowy refren. Nie będę dalej analizował poszczególnych kawałków. Powiem tylko, że raz jest wesoło, raz bardziej rytmicznie, raz bardziej żwawo, niekiedy zbyt melodyjnie, a za każdym razem mocno przewidywalnie. Na plus na pewno wybijają się solówki i poszczególne zagrywki gitary. Można trafić co rusz na jakiś ciekawy motyw, który niestety umyka z nieciekawego aranżu. Halford wokalnie też trzyma fason, lepszy niż na ostatnich wydawnictwach (dwa ostatnie kawałki). Brzmienie jednak do mnie nie przemawia, jest płaskie i zbyt uwydatnia wokalizy, chowa gitary, które tracą moc. Brak mi też na czwórce metalowego, przepraszam za wyrażenie, pierdolnięcia. Metalowy Bóg konsekwentnie piłuje swe pazurki, nie wiem, kwestia wieku?
Nie chcę być na siłę kontrowersyjny, album ten po prostu mocno mnie rozczarował, to nie jest Halford, na którego czekałem. Jest nudno, przewidywalnie, bez mocy. Niby wszystko gra i śmiga, ale "Made of Metal" to prostu kolejny album świetny jako uzupełnienie innej czynności, np. obierania ziemniaków, słowem "płyta tła". A przy "Ressurection" zamierałem i słuchałem każdego dźwięku całym sobą. Spotykam się niekiedy z opiniami, że bardzo ostro jadę po uznanych markach. Pojadę prywatą i dam proste wytłumaczenie, czemu tak się dzieje. Otóż uważam, że od największych trzeba oczekiwać najwięcej. Po prostu. A nazwisko Halford w metalu to Himalaje, najwyższy szczyt. Toteż proszę, uważajcie co chcecie, macie prawo. A ja mam prawo powiedzieć "kończ Waść, wstydu oszczędź". Za kilka momentów cztery, ale kilka momentów jak na kogoś kto popełnił "Defenders of the Faith" tudzież "Painkillera" to ciut słabo. Co najgorsze, nikt tak jak Halford ostatnimi czasy nie pokazuje jak wtórnym i wyeksploatowanym gatunkiem muzycznym stał się klasyczny heavy metal.
Grzegorz Żurek