Crucifyre

Infernal Earthly Divine

Gatunek: Metal

Pozostałe recenzje wykonawcy Crucifyre
Recenzje
2011-03-29
Crucifyre - Infernal Earthly Divine Crucifyre - Infernal Earthly Divine
Nasza ocena:
8 /10

Pod nazwą Crucifyre kryje się znakomita mieszanka oldschoolowego death i thrash metalu, połączona z jedyną w swoim rodzaju melodyką. Do tego dochodzi całkiem 'gwiazdorski' skład, złożony z mniej lub bardziej znanych muzyków udzielających się w paru innych bandach. To znak, że jesteśmy w Szwecji, a konkretnie w Sztokholmie.

Nieprzypadkowo za zespołem tym stoją takie persony, jak Urban Skytt z Regurgitate, a  wcześniej z Crematory (i nie mam tu na myśli niemieckiego gotyckiego badziewia, które wciąż niestety egzystuje pod tym samym szyldem), a zwłaszcza Erik Sahlström, zdzierający gardło w General Surgery, Serpent Obscene i Maze Of Torment. Szczególnie dwie ostatnie nazwy mogą w pewnym stopniu przybliżyć muzyczną zawartość "Infernal Earthly Divine", a przede wszystkim wyjaśnić obecność takiej ilości thrashmetalowych zagrywek.

Długo nie mogłem zabrać się za tę recenzję, lecz nie znaczy to wcale, że krążek to słabizna. Instynktownie unikam kiepskich materiałów z Kraju Trzech Koron, by nie zburzyć sumiennie pielęgnowanego, bardzo idealistycznego (dla wielu zapewne kuriozalnego) wyobrażenia o Szwecji, jako kraju dostarczającym światu death metalu pierwszej próby oraz jego reprezentantach, którzy, jak nikt inny, czują czym jest prawdziwy, szczery oldschool. Podświadomie wiedziałem, że Crucifyre nie zagrozi mojej wierze w szwedzki cud i... tadam! Wcale się nie pomyliłem.   

"Infernal Earthly Divine" to świetna hybryda szwedzkiego death metalu (powiedzmy, że z okolic Necrophobic), thrashu (Slayer kłania się nisko np. w "Born Again Satanist"), z niewielką dozą surowizny, przede wszystkim w wokalach, kojarzących się z Venom. Ta kombinacja sprawdza się doskonale; kapela idealnie wyważyła proporcje między brutalnością i melodią, której tu zdecydowanie nie brakuje, oraz między szybszymi i wolniejszymi tempami. Na przykład siedmiominutowy "Hellish Sacrifice" rozpoczynający się kobiecym śpiewem (nie wiem czemu, ale czuć klimat Kinga Diamonda), i w przeważającej mierze utrzymany w wolnych tempach świetnie kontrastuje z takim na przykład szybkim, niemal punkowym pociskiem w rodzaju "Witch Hammer", w którym zresztą także nie zabrakło zwolnienia. Niemal każdy kawałek wyraźnie różni się od pozostałych. Dzięki tym zabiegom materiał jest urozmaicony i, choć katuję go od dłuższego czasu, zupełnie się nie nudzi.   


Niezbyt wygładzona produkcja albumu znakomicie pasuje do warstwy muzycznej. Przede wszystkim, udało się nadać materiałowi wyraźny szwedzki sound, bez wyraźnych podobieństw do konkretnego zespołu, ani też zbyt nachalnych nawiązań do brzmienia Sunlight. Czasem jednak zamierzona, jak sądzę, niedbałość poszła zbyt daleko - choćby w "...of Hell" czy "Hail Satan", gdzie bardzo przytłumione bębny brzmią po prostu kiepsko, prawie tak, jakby perkusista uderzał w wielkie poduszki.  

Nie wypada nie wspomnieć o obowiązkowej zabawie z konwencją satanizmu, przejawiającą się w wyglądzie okładki, tytułach utworów oraz, rzecz jasna, w tekstach (zwłaszcza w wymownym "Hail Satan"). Niezmiennie raduje mnie takie granie i już chyba nie przestanie.

Szymon Kubicki