Mustaine
Gatunek: Metal
Dla jednych Dave Mustaine to bóg gitary, założyciel i lider jednego z najważniejszych zespołów w historii thrash metalu; dla innych - bufon i fantasta z przerośniętym ego i nieuleczalnym kompleksem Metalliki. Nie jestem przekonany, czy wydana tuż po amerykańskiej premierze autobiografia lidera Megadeth (napisana we współpracy z dziennikarzem Joe Laydenem) cokolwiek w tym postrzeganiu zmieni.
Co więcej, mam wrażenie, że raczej doda amunicji antyfanom Mustaine’a, a niezdecydowanych przeciągnie na stronę ’przeciw’.
Tytuł "Mustaine" dobrze oddaje zawartość książki. Nie Megadeth, ale Mustaine, zatem ci wszyscy, którzy mieli nadzieję na jakieś rewelacje dotyczące samego zespołu, prawdopodobnie będą zawiedzeni. Wydarzenia z życia kapeli, po wydaniu "Rust in Peace", przedstawione zostały dość skrótowo, bez nadmiernego wgłębiania się w szczegóły. Autor koncentruje się przede wszystkim na zmianach personalnych, paru informacjach dotyczących powstawania płyt i koncertów. Nie jest to jednak większy problem, w końcu mowa o autobiografii konkretnego człowieka, a nie historii Megadeth. Tym bardziej, że gdyby owa postać była naprawdę interesująca, mogłaby być nawet sprzedawcą odkurzaczy, co nijak nie stałoby na przeszkodzie w poznawaniu jej opowieści z zapartym tchem.
Problem w tym, że albo Mustaine nie miał ciekawego życia (co jednak wydaje się mało prawdopodobne), albo nie potrafi dobrze o nim opowiedzieć. Albo chociaż zrobić to w taki sposób, by przypudrować nieco mniej czy całkiem niefajne cechy charakteru, o jakich można było wcześniej usłyszeć czy które można było na własne oczy zobaczyć, choćby w nieszczęsnym filmie "Some Kind of Monster". Mustaine jawi się w swojej autobiografii jako prawdziwy twardziel, dorosła wersja karate kid, który ma "trzy różne pasy" (znamienne, że nigdzie nie padają konkretne nazwy, o jakie sztuki walki chodzi). Ów nieustraszony Chuck Norris gitary, gotów jest przerzucić przez biodro (dobrze, że nie załatwić z półobrotu), ewentualnie celnym strzałem żelaznej pięści powalić każdego napastnika, nawet Stevena Seagala. Dochodzi do tego absolutny brak poczucia humoru, objawiający się nawet wtedy, gdy autor opowiada o zabawnych, wydawałoby się, scenkach. Nie liczcie na wesołe anegdotki i skrzące się dowcipem puenty. Pod tym względem "Mustaine" jest równie śmieszna jak polska komedia romantyczna.
Dziwnie kłóci się z tym wizerunkiem nagła obawa o życie, związana z osobą "zdeklarowanego satanisty i złego, niebezpiecznego człowieka" Jona Nödtveidta. Otóż, okazało się, że na jednym z festiwali Megadeth miał dzielić scenę z Dissection. Oddajmy głos Dave’owi: "Ten człowiek wiedział jak to jest - odebrać komuś życie. Czy się bałem? Tak, trochę tak." I oto niepokonany (i nawrócony, dodajmy) fighter zażądał od promotora dodatkowej ochrony. Najwyraźniej nawet trzy pasy nie pomogą w walce z diabłem (no chyba, że nunchaku wymienimy na kropidło, ale skąd wziąć kropidło na metalowym feście?).
Twardziel w walce i twardziel w liderowaniu zespołowi. Zabawne, z jaką łatwością facet, który przez tyle lat miał (i wciąż ma) żal, że Metallica wykopała go ze składu, opowiada o niezliczonych zmianach w line-up'ie Megadeth. Ale, ale... przecież Dave nigdy nie wywalił nikogo "bez uprzedzenia". Jednym z bardziej znamiennych momentów, ukazujących stosunek Mustaine’a do współpracowników (a także jego przeświadczenie, że przyczyna niepowodzeń zawsze leży gdzieś poza nim) jest fragment o solowej płycie, nagranej pod szyldem MD.45. "Płyta ’Carving’ nie osiągnęła takiego sukcesu komercyjnego, jak się spodziewałem (głównie za sprawą anemicznej promocji Capital Records), ale mogła się podobać. Sam uważałem, że zasługiwała na odświeżenie jeszcze kilka lat później. Dlatego też ’Carving’ został później zremasterowany, a wokale Lee Vinga zastąpione moimi - by zainteresować fanów Megadeth, którym jakoś umknęła premiera pierwotnej wersji". Panu już dziękujemy, panie Ving.
Z drugiej strony, Dave to trochę zagubiony gość, łaknący adoracji i potwierdzenia, że jest najbardziej zajebisty w galaktyce. Przy okazji, podatny na nałogi, o których rozpisuje się niemal na każdej stronie książki. Dzięki temu ze sto razy przewijają się tu różne wariacje frazy "tak, byłem alkoholikiem i ćpunem". Rozumiem, że to dramat, ale autor przedstawia to w taki sposób, że czytelnik pozostaje obojętny. Pomijam kwestię jego religijnego nawrócenia, warto jednak zwrócić uwagę na głupie tłumaczenia, dlaczego Megadeth nie może grać z jednymi kapelami (Rotting Christ), z innymi zaś może (Slayer). Pierwszy ma brzydką nazwę (to jedyny argument), za to drugi jest spoko. Wszak, pisząc teksty w rodzaju "There is no fuckin' Jesus Christ" Kerry King miał na myśli zupełnie co innego.
Wreszcie temat, który musiał się pojawić - Metallica. Wykopany z zespołu, rozżalony i upokorzony gitarzysta, wracając autobusem z Nowego Jorku do Kalifornii, nabawił się nieuleczalnej traumy związanej z ekipą Ulricha i spółki. Można odnieść wrażenie, że cała działalność Megadeth podporządkowana była zawsze jednemu - próbie dorównania, a najlepiej przeskoczenia dokonań byłych kolegów. Stąd brak większego wahania przed złagodzeniem oblicza zespołu. Problem w tym, że mega-popularnej Metalliki nigdy nie udało mu się doścignąć. Szczerze zabawne są wynurzenia autora, związane z uroczystością wprowadzenia muzyków Metalliki do Hall of Fame. Mustaine, który - przypomnijmy - opuścił zespół przed nagraniem debiutu, jest przekonany, że rola widza w tej uroczystości mu nie przystoi. On też powinien zostać wprowadzony, zgodnie zresztą ze zdaniem z końca książki: "Odniosłem sukces z Metallicą, odniosłem sukces z Megadeth". Cóż, bez komentarza.
Mimo tego wszystkiego, a może właśnie dzięki temu "Mustaine" wart jest lektury. Czego by nie mówić, autor i główny bohater zarazem na zawsze zapisał się w historii ciężkiego grania, warto więc poznać, co ma na ten temat do powiedzenia.
Dave Mustaine - Mustaine
Wydawnictwo Kagra
Tłumaczenie - Michał Kapuściarz
320 str.
Szymon Kubicki