“Doombound" to szósty album w karierze fińskich metalowców. A jak Finlandia, to wiadomo, że będzie melodyjnie. Przede wszystkim. HIM, Amorphis, Tenhi czy Demigod, nieważne, o jakim fińskim zespole przyszłoby tu pisać, wszystkie, a przynajmniej większość z nich ma jeden wspólny muzyczny mianownik - melodie.
Bez względu na to, jaki gatunek muzyczny dany zespół wykonuje. Battlelore nie jest pierwszym, ani tym bardziej jedynym zespołem, który czerpie garściami ze spuścizny Tolkiena. Najbardziej znanymi metalowcami zakorzenionymi w tym klimacie byli Austriacy z Summoning. Battlelore wpisuje się w ten klimat lirycznie, ale muzycznie prezentuje zupełnie inny styl.
Album został nagrany w rodzinnym kraju muzyków przez Janne Saksa, a ostateczny szlif nadał mu maestro Dan Swano. Obaj wywiązali się ze swoich zadań bardzo dobrze. Podejrzewam, że osiągnęli taki efekt, o jaki zespołowi chodziło.
"Doombound" to łagodniejsze oblicze Finów i taka jest też produkcja. Gitary są lżejsze, choć oczywiście wciąż mówimy o metalu. Bardziej wysunięte są wszelkie ‘orkiestracje’. Klawisze pełnią tu rolę istotniejszą niż na wcześniejszych albumach. Często stylizowane są na flet lub smyczki. Miało to chyba dać bardziej filmowy klimat. Tak zresztą brzmi ta płyta, jak soundtrack do jakiejś produkcji fantasy. Gitary, choć lżejsze, czasem wręcz schowane za klawiszowym podkładem, są mimo wszystko obecne. Produkcja płyty sprawia, że tam, gdzie trzeba, są dobrze słyszalne, eksponując ciekawsze partie. A wszystko to razem, jak wspomniałem na początku, zatopione w ciekawych melodiach. Niektóre z nich są bardzo ‘upopowione’, ale słucha się tego znakomicie. Niewiele tu deathmetalowych zagrywek, których przecież nie brakowało na poprzednich wydawnictwach zespołu. Widać, tak miało być. Wokale raczej nie zaskakują. Kaisa Jouhki i Tomi Mykkanen odgrywają stary metalowy motyw, to jest "Piękną i Bestię". Bardzo zwiewny, delikatny śpiew Kaisy i śpiewający, ryczący Tomi. Partiami dzielą się mniej więcej po równo.
Przyznam, że ów baśniowy klimat nie jest tym, w czym gustuję na co dzień. Prawdę mówiąc, nie mogę się już doczekać nowego Crowbar. Nie zmienia to faktu, że doceniam pracę, jaką Finowie włożyli w ten album. Całość brzmi świeżo i niewymuszenie, a płyty słucha się bez bólu. Po prostu dobra, profesjonalna robota. Dla fanów takiego grania pozycja obowiązkowa.
Mogą spokojnie zatopić się w tej 54-minutowej podróży w świat Tolkiena. Wytwórnia oznaczyła płytę nieco pretensjonalną nalepką "Epic fantasy metal", cokolwiek miałoby to znaczyć. Miał to być pewnie sygnał dla fanów Nightwish i pochodnych, że to płyta dla nich. I tak jest w istocie.
Sebastian Urbańczyk