Wormrot

Abuse

Gatunek: Metal

Pozostałe recenzje wykonawcy Wormrot
Recenzje
2011-01-28
Wormrot - Abuse Wormrot - Abuse
Nasza ocena:
9 /10

Kiedy usłyszałem o Wormrot, zastanawiałem się nad dwiema rzeczami. Skąd jakimś ludziom w Singapurze przychodzi do głowy grać właśnie grind? A stamtąd właśnie pochodzi Wormrot. Dlaczego akurat z nimi podpisał kontrakt szef Earache Records Digby Pearson?

Przecież ten człowiek poniekąd przedstawił światu grind dwadzieścia kilka lat temu , wydając debiuty Napalm Death czy Carcass. Swego czasu miał pod swymi skrzydłami najlepsze death metalowe akty. Myślę, że na podpisanie papierów z Wormrot złożyły się dwie kwestie. Jedna to oczywisty sentyment Pearsona do tego gatunku. Druga - ci goście z Singapuru są świetni w tym, co robią. Kiedy natomiast przystępowałem do odsłuchu  albumu, zastanawiałem się nad jedną rzeczą. Płyta zawiera 23 utwory, trwa 22 minuty, czy to przeżyję?

Wydana własnym sumptem "Abuse" zwróciła uwagę szefa Earache, który postanowił wydać i właściwie wypromować tych grindcorowców z drugiego końca świata. Ci skutecznie przywołują wspomnień czar. Ta płyta w dużej mierze odwołuje się do wczesnych wydawnictw Napalm Death: "Scum" oraz "From Enslavement to Obliteration". Pamiętam VHS  z koncertem Napalm Death. Taśma nosiła nazwę "Live Corruption". Wydana została po ukazaniu się "Harmony Corruption", kiedy brzmienie Napalm zyskało właściwą moc. Na tym video grali sporo numerów z pierwszej i drugiej płyty. Ta energia, to brzmienie w zestawieniu z grindowymi pociskami miało powalającą moc. Taka jest właśnie płyta Wormrot. Brzmi jakby została zarejestrowana właśnie w okolicach '90 roku. Przywołuje to brudne, bezkompromisowe brzmienie tych chaotycznych, nieokiełznanych numerów.

Jakby tego było mało, Wormrot nawiązuje też do bardziej brutalnego grania w stylu wczesnego Brutal Truth, umiejętnie balansując między tymi dwoma stylami grindowymi. Właściwie Singapurczycy na swym debiucie prezentują spektrum grindowych patentów w pigułce. Dwa różne wokale, brutalne, chaotyczne, szybkie numery, brudne brzmienie gitar, surowa perkusja bliska brzmieniu live, mnóstwo blastów. I o dziwo, na tej krótkiej płycie pojawia się nawet nieco melodii i dynamicznych partii w średnim tempie.

Jest też cover indie rockowców Yeah Yeah Yeahs "Rich", ale kto by zgadł? Z oryginalnych trzech minut trwania został skompresowany do minuty.

Przeżyłem i dobrze się przy tej płycie bawiłem. Singapurczycy zafundowali mi sentymentalną podróż w czasy, kiedy scena grindowa wychodziła z głębokiego podziemia. Mistrzowska robota.

Sebastian Urbańczyk