Melechesh

The Epigenesis

Gatunek: Metal

Pozostałe recenzje wykonawcy Melechesh
Recenzje
2011-01-25
Melechesh - The Epigenesis Melechesh - The Epigenesis
Nasza ocena:
8 /10

Melechesh nie spieszy się szczególnie z nagrywaniem kolejnych materiałów. Tym razem na następcę "Emissaries" fani zespołu musieli czekać aż cztery lata. Jeśli jednak ktoś założył, że okres ten kapela poświęciła na testowanie nowych pomysłów i przecieranie nieodwiedzanych dotąd ścieżek, musi obejść się smakiem.

Holendrzy (bo przecież nie Izraelici, skoro od lat są obywatelami tulipanowego kraju) zdążyli w międzyczasie opuścić Osmose, będącej teraz tylko cieniem wytwórni, którą była kiedyś, i przenieśli się do Nuclear Blast. Ruch dość oczywisty, bowiem Melechesh świetnie pasuje do obecnego profilu niemieckiego giganta; nie wpłynęło to jednak znacząco na charakter wykonywanej przez panów muzyki. Łączenie black metalu (o ile to w ogóle black) z bardzo wyraźnie orientalnymi elementami dawno już stało się wizytówką Melechesh. Wszystko wskazuje na to, że zespół nie zamierza na siłę poprawiać niczego, co generalnie nie jest zepsute. Brawa za konsekwencję; zawsze jednak pozostaje kwestia upgrade'u, to jest pewnego odświeżenia nawet starej, dobrej, ogranej formuły. Trochę tego zabrakło i dlatego "The Epigenesis" może niektórym wydać się dość wtórny. Kapela podjęła jednak pewne próby odmiennego podejścia do tworzenia materiału i może właśnie dzięki nim albumu słucha się z niekłamaną przyjemnością.

Wbrew obowiązującym trendom, ekipa pod wodzą Ashmediego, w celu realizacji krążka udała się do Stambułu. Nowowybudowane studio, w którym powstawał materiał, dysponuje podobno sprzętem światowej klasy. I naprawdę to słychać. Wcale się nie zdziwię, jeśli za chwilę Babajim Studio zacznie przyjmować pielgrzymki bandów chcących osiągnąć podobny efekt. Czysty, naturalny i idealnie wyważony, mimo dużej ilości ścieżek upchniętych na krążku. Co ciekawe, geograficzne położenie studia pozostało bez wpływu na wzrost poziomu orientalizmów w muzyce zespołu. A może stało się nawet odwrotnie, bo "The Epigenesis" to autentycznie mocny, wciąż bardzo metalowy album.

Holendrzy podążają swoją ścieżką i nie próbują (na szczęście) kombinować w stylu Orphaned Land. Klasyczne instrumentarium to zdecydowana podstawa, a gęste, tnące ścieżki gitar wysunięte zostały na pierwszy plan. Znakomite partie perkusji umieszczono nieco w tyle, co nie zmienia faktu, że brzmią naprawdę klarownie (piękna praca talerzy), a przy tym bardzo potężnie. Ten swoisty 'monumentalizm' bębnów doskonale pasuje do stylu kapeli. Zwróćcie uwagę, jak pałker gra w "Grand Gathas Of Baal Sin", a przede wszystkim na jego pracę na tomach w końcówce. Dla mnie Xul to prawdziwy bohater tej płyty, bez niego "The Epigenesis" straciłby sporo na wartości.    

Większość kawałków utrzymana jest w szybszym tempie, a rozmaite orientalne przeszkadzajki, do których użyto kilku tradycyjnych lokalnych instrumentów o dziwnych nazwach, pododawane zostały umiejętnie i z niewątpliwym wyczuciem. Trzeba przyznać, że tylko Melechesh potrafi nagrywać tracki w rodzaju "The Magickan And The Drones", bardzo szybkie, agresywne, a jednocześnie przesycone tą charakterystyczną wschodnią melodyką.       

Generalnie, jest więc naprawdę dobrze, choć zespół nie ustrzegł się i paru mankamentów. Podstawowym i najważniejszym są dłużyzny, zarówno w obrębie pojedynczych tracków, jak i biorąc pod uwagę cały album. Przykładem niech będzie choćby trwający przeszło osiem minut "Mystics Of The Pillar", w którym główny motyw powtarzany jest zbyt długo, a cała środkowa część utworu, z pozoru kipiąca od akcji, w istocie nie wnosi niczego szczególnego. Skrócenie kawałka o jedną trzecią i wycięcie kilku zagrywek wyszłoby mu tylko na dobre. Podobnie rzecz ma się z "Illumination - The Face Of Shamash". Łatwo zauważyć, że mowa o kompozycjach zawartych w drugiej części krążka.  

Album trwa ponad 70 minut; moim zdaniem nie był to najszczęśliwszy pomysł. Utrzymanie uwagi słuchacza przez taki kawał czasu to nie lada wyzwanie i zazwyczaj zespoły nie radzą sobie z nim najlepiej. Każdy utwór umieszczony na "The Epigenesis", rozpatrywany oddzielnie, daje radę. Całość jednak męczy, co najsilniej objawia się pod koniec albumu. Wydaje się, że Ashmedi dostrzegł niebezpieczeństwo i jako tracki nr 6 i 10 umieścił po kolei instrumentalne, nie-metalowe "When Halos Of Candles Collide" oraz "The Greater Chain Of Being", oparte na sitarze i instrumentach perkusyjnych. Zamysł, choć niewątpliwie trafny, bo pozwolił nieco odciągnąć uwagę słuchacza od powtarzalnych patentów, okazał się jednak nie do końca skuteczny. Zwłaszcza, że na końcu czeka jeszcze 12-minutowy utwór tytułowy. Epickie, w założeniu, zamknięcie płyty może nie zostać właściwie docenione przez znużonego słuchacza. Grzech przedobrzenia został więc popełniony, ale "The Epigenesis" to i tak naprawdę rasowy materiał.

Szymon Kubicki



 

Melechesh - The Epigenesis

Melechesh nie spieszy się szczególnie z nagrywaniem kolejnych materiałów. Tym razem na następcę "Emissaries" fani zespołu musieli czekać aż cztery lata. Jeśli jednak ktoś założył, że okres ten kapela poświęciła na testowanie nowych pomysłów i przecieranie nieodwiedzanych dotąd ścieżek, musi obejść się smakiem.

Holendrzy (bo przecież nie Izraelici, skoro od lat są obywatelami tulipanowego kraju) zdążyli w międzyczasie opuścić Osmose, będącej teraz tylko cieniem wytwórni, którą była kiedyś, i przenieśli się do Nuclear Blast. Ruch dość oczywisty, bowiem Melechesh świetnie pasuje do obecnego profilu niemieckiego giganta; nie wpłynęło to jednak znacząco na charakter wykonywanej przez panów muzyki. Łączenie black metalu (o ile to w ogóle black) z bardzo wyraźnie orientalnymi elementami dawno już stało się wizytówką Melechesh. Wszystko wskazuje na to, że zespół nie zamierza na siłę poprawiać niczego, co generalnie nie jest zepsute. Brawa za konsekwencję; zawsze jednak pozostaje kwestia upgrade'u, to jest pewnego odświeżenia nawet starej, dobrej, ogranej formuły. Trochę tego zabrakło i dlatego "The Epigenesis" może niektórym wydać się dość wtórny. Kapela podjęła jednak pewne próby odmiennego podejścia do tworzenia materiału i może właśnie dzięki nim albumu słucha się z niekłamaną przyjemnością.

Wbrew obowiązującym trendom, ekipa pod wodzą Ashmediego, w celu realizacji krążka udała się do Stambułu. Nowowybudowane studio, w którym powstawał materiał, dysponuje podobno sprzętem światowej klasy. I naprawdę to słychać. Wcale się nie zdziwię, jeśli za chwilę Babajim Studio zacznie przyjmować pielgrzymki bandów chcących osiagnąć podobny efekt. Czysty, naturalny i idealnie wyważony, mimo dużej ilości ścieżek upchniętych na krążku. Co ciekawe, geograficzne położenie studia pozostało bez wpływu na wzrost poziomu orientalizmów w muzyce zespołu. A może stało się nawet odwrotnie, bo "The Epigenesis" to autentycznie mocny, wciąż bardzo metalowy album.

Holendrzy podążają swoją ścieżką i nie próbują (na szczęście) kombinować w stylu Orphaned Land. Klasyczne instrumentarium to zdecydowana podstawa, a gęste, tnące ścieżki gitar wysunięte zostały na pierwszy plan. Znakomite partie perkusji umieszczono nieco w tyle, co nie zmienia faktu, że brzmią naprawdę klarownie (piękna praca talerzy), a przy tym bardzo potężnie. Ten swoisty 'monumentalizm' bębnów doskonale pasuje do stylu kapeli. Zwróćcie uwagę, jak pałker gra w "Grand Gathas Of Baal Sin", a przede wszystkim na jego pracę na tomach w końcówce. Dla mnie Xul to prawdziwy bohater tej płyty, bez niego "The Epigenesis" straciłby sporo na wartości.    

Większość kawałków utrzymana jest w szybszym tempie, a rozmaite orientalne przeszkadzajki, do których użyto kilku tradycyjnych lokalnych instrumentów o dziwnych nazwach, pododawane zostały umiejętnie i z niewątpliwym wyczuciem. Trzeba przyznać, że tylko Melechesh potrafi nagrywać tracki w rodzaju "The Magickan And The Drones", bardzo szybkie, agresywne, a jednocześnie przesycone tą charakterystyczną wschodnią melodyką.       

Generalnie, jest więc naprawdę dobrze, choć zespół nie ustrzegł się i paru mankamentów. Podstawowym i najważniejszym są dłużyzny, zarówno w obrębie pojedynczych tracków, jak i biorąc pod uwagę cały album. Przykładem niech będzie choćby trwający przeszło osiem minut "Mystics Of The Pillar", w którym główny motyw powtarzany jest zbyt długo, a cała środkowa część utworu, z pozoru kipiąca od akcji, w istocie nie wnosi niczego szczególnego. Skrócenie kawałka o jedną trzecią i wycięcie kilku zagrywek wyszłoby mu tylko na dobre. Podobnie rzecz ma się z "Illumination - The Face Of Shamash". Łatwo zauważyć, że mowa o kompozycjach zawartych w drugiej części krążka.  

Album trwa ponad 70 minut; moim zdaniem nie był to najszczęśliwszy pomysł. Utrzymanie uwagi słuchacza przez taki kawał czasu to nie lada wyzwanie i zazwyczaj zespoły nie radzą sobie z nim najlepiej. Każdy utwór umieszczony na "The Epigenesis", rozpatrywany oddzielnie, daje radę. Całość jednak męczy, co najsilniej objawia się pod koniec albumu. Wydaje się, że Ashmedi dostrzegł niebezpieczeństwo i jako tracki nr 6 i 10 umieścił po kolei instrumentalne, nie-metalowe "When Halos Of Candles Collide" oraz "The Greater Chain Of Being", oparte na sitarze i instrumentach perkusyjnych. Zamysł, choć niewątpliwie trafny, bo pozwolił nieco odciągnąć uwagę słuchacza od powtarzalnych patentów, okazał się jednak nie do końca skuteczny. Zwłaszcza, że na końcu czeka jeszcze 12-minutowy utwór tytułowy. Epickie, w założeniu, zamknięcie płyty może nie zostać właściwie docenione przez znużonego słuchacza. Grzech przedobrzenia został więc popełniony, ale "The Epigenesis" to i tak naprawdę rasowy materiał.

Szymon Kubicki

(8/10)