Niedawno naczelny wspomniał, że mało ostatnio death metalu w portalu. Takich spostrzeżeń nie trzeba komunikować mi dwa razy. Przymykam więc ucho, przytępione ciągłym używaniem słuchawek na niezrozumiałą ironię tego stwierdzenia, i traktuję je niemal jak polecenie służbowe.
Okazja ku temu nadarza się doskonała, bowiem rezydująca w dalekim Singapurze Pulverised Records podesłała mi parę smakowitych materiałów, które bez trudu można sprowadzić do wspólnego mianownika. Jest nim oczywiście death metal.
Interment to ciekawy, choć wcale nie tak wyjątkowy przypadek zespołu, który długo zbierał się do wydania debiutu, choć w jego przypadku upłynęło naprawdę sporo czasu... aż 22 lata. Tak, to autentyczni kombatanci, którzy datują swe narodziny ledwie rok po powstaniu Nihilist. Pewnie, że to trochę naciągane, bo przecież przez zdecydowaną większość tego czasu kapela de facto nie istniała, ale czy można wyobrazić sobie lepszy powód do powrotu na scenę niż rejestracja debiutanckiego krążka? Biorąc po uwagę background nie dziwi więc, że muzycy są tak konsekwentni. "Into The Crypts Of Blasphemy" brzmi bowiem tak, jakby 1988 rok wciąż trwał sobie w najlepsze. Recenzowany krążek jest tak wspaniale archaiczny, oldschoolowy i tak doskonale szwedzki, że aż łza się w oku kręci.
Ekipa Interment, złożona z muzyków umarłego Centinex i Demonical, świetnie wie, o co chodzi w takim graniu. A chodzi w nim o to, by ukraść jak najwięcej riffów ze wspomnianego wyżej Nihilist oraz, siłą rzeczy, starego Entombed i Dismember, a następnie poskładać je wszystkie na nowo, ku uciesze podobnych mi, niereformowalnych betonów. Co więcej, nawet ci, którzy sądzą, że lepszym odpryskiem Nihilist jest Unleashed, znajdą tu dla siebie małe co nieco w postaci "Morbid Death" (nawet tytuły kawałków to klasyka gatunku). Do osiągnięcia pełnego złudzenia podróży w czasie zabrakło jedynie, by album ten zarejestrowany został w Sunlight. Ale nic nie szkodzi, bo Peter Bjärgo, kręcący gałeczkami w Erebos Studios, sprostał zadaniu niczym doktor Brown z ’Powrotu do przyszłości’.
Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że takie zabiegi mogą wywołać podejrzenia o koniunkturalizm. W końcu dziś niemal co drugi szwedzki zespół, niesiony tęsknotą za starymi dobrymi czasami, na własną rękę konstruuje wehikuł czasu i ustawia licznik dwadzieścia lat do tyłu. Mam jednak wrażenie, że Interment robi to, co robi, całkowicie szczerze. W tych muzykach po prostu siedzi takie granie. Kawałki zawarte na "Into The Crypts Of Blasphemy" są na tyle naturalne i niewymuszone, że nie potrafię wyobrazić sobie, by przyjęta stylistyka miała być rezultatem jakichś chłodnych kalkulacji. Taki death metal czuje się albo nie, a ta druga opcja raczej nie umknie uwadze słuchaczy.
Daleki jestem od twierdzenia, że jeśli ktoś nie zapozna się z Interment, przegra życie. Żaden to obowiązek zasłuchiwać się w "Into The Crypts...", żadnej rewolucji ten album nie przynosi. To zwyczajnie solidny, szwedzki, oldschoolowy death metal. Mnie to wystarcza.
Szymon Kubicki