Nie tak dawno recenzowałem płytę grindowego Kill The Client. To był dobry krążek, jednak - jak mawiają nastolatki o swoich byłych chłopakach - nie miał tego ‘czegoś’. To ‘coś’ z pewnością mają ich koledzy po fachu z Pittsburgha, czyli Complete Failure.
"Heal No Evil" to muzyczny odpowiednik huraganu Katrina. Jedyna różnica jest taka, że nie pozostawia ludzi unieszczęśliwionych. Warunek jest jeden, trzeba lubić ten gatunek. Grind to nie jest wyrafinowana muzyka. Jeżeli na jednym biegunie znajduje się człowiek zasłuchujący się w płycie Clifforda Browna, na przeciwnym będzie siedział fan Complete Failure. Jeśli ktoś nie zrozumiał porównania, wyjaśnię na przykładzie świata alkoholi. Z jednej strony mamy, powiedzmy, smakosza Chateau Petrus (cena rynkowa ok. kilku tysięcy zł za butelkę), z drugiej zaś kogoś, kogo spotkamy pod każdym sklepem monopolowym w kraju - konesera Balonu Lipowo-Miodowego (cena rynkowa 4-5 zł za butelkę, w zależności od rocznika). A jednak są i tacy, którzy w tym drugim potrafią odnaleźć przyjemność.
Podobnie ma się sprawa z grindem. Pozornie odpychający jazgot, niezrozumiała łupanka, brzydka muzyka, która mimo wszystko ma melomanów. Czwórka z Pittsburgha, która tworzy Complete Failure, nagrała grindową płytę wpadającą chwilami w crust. Nie bez przyczyny wśród inspiracji zespół podaje nieistniejący His Hero Is Gone. Autorzy "Heal No Evil" czerpią pełnymi garściami z dobrych wzorców, od wspomnianych wyżej Amerykanów po brytyjski Napalm Death.
Album jest żywiołowy, prosty, przebojowy, brudny, po prostu znakomity. Świetne kompozycje o energii bomby nuklearnej urywają głowę. Brzmienie potężne, brudne, ale czytelne. Tu i ówdzie industrialne wtręty. Wszystkie elementy są na swoim miejscu. Dodatkowo na płycie udało się uchwycić niezbędną dla gatunku nutę szaleństwa. Dobrze się stało, że Relapse postanowiło odświeżyć ten krążek, wydany pierwotnie własnym sumptem przez zespół w 2009 roku. W moim odczuciu Complete Success.
Sebastian Urbańczyk