Z deathcore'owymi załogami jest tak, że w końcu to, co w nich core, w końcu odchodzi w niepamieć, a zostaje death metal. I to prawda, czy się tego chce, czy nie, gro ekip przepoczwarza się w stricte death metalowe (ale wciąż nowoczesne) twory. Nie mi oceniać czy dla ogółu to dobrze czy źle, ja wiem, że nie każda tego typu zmiana wychodzi na dobre, i jedną z takich będzie to, co ze sobą zrobili Australijczycy z The Red Shore.
Przy poprzednich albumach wznosiłem niemałe peany nad ich muzyką. Bo jakże można było tego nie robić? Świetny warsztat techniczny (chylę czoła dla gitarowych), solidna dawka brutalności, do tego ciekawe rytmy (choć skąd inąd wciąż w głównej mierze oparte na blastach) niebanalne solówki, w dodatku dobrze korespondujące z całością, nieskazitelnie brutalne wokale - ze świniakami włącznie, nosz żyć nie umierać. A tu teraz, w roku pańskim 2010-tym, miejsce ma metamorfoza, z brzydkiej złowrogiej larwy w... no właśnie co? Twór może (nie)przeciętny, ale w death metalowej niszy nie mający nic konkretnego do zaoferowania. Prawidłowe stadium rozwoju osiągnęło na przykład Whitechapel, o to, to tak. The Red Shore w mojej skromnej opinii powinno nadal łoić brutalnego deathcore'a o silnym zabarwieniu technicznym, nie zaś techniczny death metal o zabarwieniu core'owym, bo niestety, chcąc nie chcąc, ich własna muzyka straciła nie tyle co na sile, ale na wyrazie.
Nie żeby granie deathcore'a było czymś mega oryginalnym, ale gdyby tak choćby porównać same wokale to każdy się ze mną zgodzi, że ścieżki nagrane przez nowego na pokładzie Chase'a Butlera są po prostu kurewsko monotonne, i rzygać się chce od słuchania tak jednostajnego growlu. Muzycznie też zlewa się to niestety w jedno. Jasne, czuć w tym ducha nawet naszego Deacapitated, ale brakuje mi tu tej kreatywności, finezji, tego czegoś co pozwoliłoby ich odróżnić od reszty im podobnych, a obracających się (już) w tym nurcie. Przy okazji kto dziś słucha tech death w sensie stricte? Przyznać się, kto twierdzi, że taka Viaremia, albo Origin to zespoły nie dość, że słuchalne - to zapamiętywalne? Nikogo nie widzę. A jak widzę, to w to nie wierzę.
Ale w ostatecznym rozrachunku, podopieczni Roadrunner Records zasługują na pochwały choćby za samą produkcję albumu. "The Avarice of Man" brzmi bardzo miesisiście, a same gary powalają impetem (zwłaszcza przy blastach). Szkoda tylko, że wysoki poziom wykonawczy nie idzie w parze z wysokim poziomem kompozytorskim, nad czym niestety ubolewam. Bo ani tak zaawansowany warsztat techniczny, ani świetna oprawa graficzna, ani niebywałe wręcz umiejętności sekcji rytmicznej nie zwrócą mi czasu spędzonego przy tym albumie. Jeśli jednak ktoś zechce sięgnąć po ten materiał, a domyślam się, że znajdzie się niejeden taki, koniecznie niech sprawdzi rozpędzony do granic możliwości "Human, All to Human" jak i najbardziej rozbudowany utwór tytułowy. Job For A Cowboy to, to niestety nie jest. A szkoda.
PS. Na "The Avarice of Man" praktycznie nie ma breakdownów!
Grzegorz "Chain" Pindor