Ostoja chrześcijańskiego metalcore'a w postaci Mychildren Mybride powraca z nowym, wielce oczekiwanym albumem zarówno dla dojrzałego już chłopca jak i dziewczynki. Nie będę tutaj cisnął kitów, że czekałem, że generalnie bardzo ten zespół lubię itd. Wręcz przeciwnie, nigdy mnie jakoś do siebie nie przekonali. A powiem więcej, zawsze uważałem ich za raczej przeciętny twór, którym o dziwo większość zwolenników tego typu grania w stanach się jak już wspominałem wyżej - jara.
Osobiście podszedłem do tego albumu nieco jak do jeża. Niby wiedziałem czego się spodziewać, wręcz w pewnym stopniu sam sobie mogłem wykalkulować ile czego usłyszę, ale to, co otrzymałem kompletnie mnie zniszczyło. Już pal licho, czy to metalcore czy już melodyjny death metal, o mnie za mnie może to być nawet norsk arisk black metal - tyle, że do Pana Boga. Ta muzyka ma w sobie moc i potencjał, o który raczej teraz ciężko. Album rozpoczyna konkretny wygar w postaci "Terra Firma", na dzień dobry raczącego nas solidnym, prostym breakdownem stworzonym z myślą o klasycznym powracającym do coraz większych łask headbangingu. Ów openerer nie wybija się jednak niczym szczególnym na tle reszty, bo to, co naprawdę przykuwa uwagę, znajdziemy dopiero później.
Mowa tutaj o "King of the hopeless", super szybkim, melodyjnym, na kilometr cuchnącym Soilwork/In Flames na metalcore'owych podwalinach. Zaiste ładne melodyjki idące w parze z dobrym wykopem na oldskulową modłę w postaci gry na stopę/werbel (szesnastki, lub jak kto woli charakterystyczne umpa-umpa), muszą się podobać. Nie inaczej jest w przypadku kolejnych petard w postaci trącącego nieco thrash metalem "Dark Passenger" czy nieco topornego, ale wciąż ciężkiego, osadzonego w ewidentnie hardcore'owej stylistyce "Hooligans". Koniecznie sprawdźcie wieńczący ten song breakdown jak i chórki (gang vocals). Moc! To jednak tylko namiastka tego, co zawarto na tym albumie, i choć po pierwszym odsłuchu ewidentnie ponad resztę wybija się tylko rzeczony już wyżej "King of the hopeless', z każdym kolejnym obrotem tego krążka w odtwarzaczu odkrywa się coraz to ciekawsze smaczki - jak choćby groove w "Digital Rebirth" , czy jako perkusista - można się podniecić brzmieniem beczek, zwłaszcza w trakcie blastów (świetnie ustawiony trigger na stopie). Trochę gorzej już z gitarami, aczkolwiek, takie niezbyt wygładzone brzmienie ma też swoje zalety
Najmniej siadają mi wokale. Monotonny krzyk Matthew Hastingsa jedyne w co potrafi wprawić, to w kompletne znudzenie, a miejscami zażenowanie. Dziw, że kilka lat temu zastępował na paru sztukach Tima Lambesisa z As I Lay Dying. W ocenie jego "talentu" nie pomagają nawet czyste wokale w "Crimson Grim". W ostatecznym rozrachunku, pomijając kwestię wokali, "Lost Boy" to niezwykle satysfakcjonujący muzycznie krążek, który z pewnością trafi do gustu fanów August Burns Red, For Today, Misery Signals.
Grzegorz "Chain" Pindor